- To właśnie mnie ciekawiło - odzywa się Gortman półgło­sem - jak radzicie sobie z ciepłem...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.

Mattern ciągnie wesoło:
- No, oczywiście: 800 tysięcy ludzi żyjących w zamkniętej przestrzeni produkuje ogromną ilość energii cieplnej. Część od razu wydalają z monady żebra chłodzące, rozmieszczone na całej powierzchni zewnętrznej. Resztę kieruje się rurami tutaj i wykorzystuje do napędzania generatorów. Zimą, rzecz jasna, ciepło jest równomiernie rozprowadzane po całej budowli, że­by utrzymać stałą temperaturę. Nadwyżka służy do oczyszczania wody i tym podobnych rzeczy.
Przez chwilę przyglądają się instalacji elektrycznej. Później Mattern prowadzi gościa do regenerowni, którą właśnie zwiedza kilkusetosobowa grupa uczniów i uczennic. Socjokomputatorzy w milczeniu dołączają do wycieczki.
- Patrzcie, tędy spływa mocz - tłumaczy nauczycielka, pokazując plastykowe rury-giganty - który potem przechodzi przez odpowietrzacz i podlega destylacji. A stąd odprowadza się już czystą wodę. Chodźcie za mną... Ze schematu systemu wiecie już, jak uzyskujemy chemikalia, które później sprzeda­jemy osiedlom rolniczym...
Socjokomputatorzy zwiedzają fabrykę sztucznego nawo­zu, gdzie odbywa się przemiana fekaliów. Gortman zadaje róż­ne pytania; sprawia wrażenie bardzo zaciekawionego. Mattern jest w świetnym nastroju: czy może być coś bardziej interesu­jącego niż zasady funkcjonowania miastowca? Początkowo obawiał się, że przybywającemu ze świata, gdzie mieszka się w osobnych domach i porusza na wolnym powietrzu, Wenusjaninowi model życia w monadach mógłby wydać się odpycha­jący i szkaradny.
Mężczyźni kontynuują wędrówkę. Mattern opowiada o wen­tylacji, systemie szybociągów i innych urządzeniach miastowca.
- Naprawdę genialne - zachwyca się Gortman. - Nie umia­łem sobie nawet wyobrazić, jakim cudem 75 miliardów ludzi może w ogóle przetrwać na jednej małej planetce, a wy... wy zmieniliście ją w...
- Utopię? - podpowiada Mattern.
- Tak, to właśnie chciałem powiedzieć - przyznaje Gort­man.
Mattern nie jest ekspertem od produkcji energii czy utyli­zacji odpadów. Cała jego wiedza na ten temat bierze się wy­łącznie z osobistej, prywatnej fascynacji szczegółami funkcjo­nowania monady. Przedmiotem jego zawodowych zaintereso­wań jest socjokomputacja; dlatego to właśnie jego poproszono, aby wyjaśnił gościowi społeczną strukturę gigantycznej wieży.
Wracają szybociągiem na górę, na poziomy mieszkalne.
- To jest Reykjavik - informuje Mattern - zamieszkały głównie przez konserwatorów. Chociaż nie propagujemy podzia­łu na klasy, musi pan wiedzieć, że w każdym mieście dominuje jedna grupa ludności: inżynierowie, naukowcy, artyści. Szan­ghaj, na przykład, zamieszkują w większości uczeni. Reprezen­tanci tego samego zawodu stanowią swoisty klan.
Przechodzą przez hali przy wejściu na kondygnację. Ma­ttern czuje się nieswojo na takim niskim piętrze; mówi bez przerwy, chcąc pokryć zdenerwowanie. Opowiada, jak to w każ­dym mieście rozwinął się charakterystyczny dla niego dialekt, moda i folklor, a także powstał specyficzny typ bohatera.
- Czy mieszkańcy różnych miast często stykają się ze so­bą? - pyta Gortman.
- Staramy się zachęcać do takich spotkań, na przykład przez sport, wymianę studentów czy regularne wieczorki międzypiętrowe. Rozumie się - wszystko w rozsądnych granicach. Nie chcemy, żeby mieszkańcy poziomów robotniczych zbytnio integrowali się z uczonymi. I jedni, i drudzy tylko by na tym stracili. Namawiamy natomiast do ożywionych kontaktów mię­dzy miastami o porównywalnym poziomie umysłowym. Uważa­my, że to zdrowe dla społeczeństwa.
- Wydaje się, że propagowanie lunatykowania na skalę międzymiastową byłoby lepszą metodą zacieśniania społecz­nych więzi.
Mattern krzywi się z dezaprobatą.
- Jeśli o to chodzi, wolimy trzymać się wewnątrz własnych grup. Przygodne kontakty seksualne z mieszkańcami innych miast są oznaką chwiejności charakteru.
- Rozumiem.
Wchodzą do przestronnej sali.
- Jesteśmy w dormitoriurn nowożeńców - odzywa się Ma­ttern. - Pomieszczenia takie są rozmieszczone co pięć, sześć pięter. Mieszkają w nich nastoletnie pary, które opuściły dom rodzinny, by zostać małżeństwami. Kiedy rodzi im się pierwsze dziecko, otrzymują prawo do własnej mieszkalni.
- Jakim sposobem udaje wam się znaleźć miejsce dla nich wszystkich? - pyta zaintrygowany Gortman. - Zakładam, że każdy pokój w miastowcu jest pełny. Niemożliwe, żebyście mieli równą liczbę urodzin i zgonów, więc... jakim cudem...?
- Rzeczywiście, zgony zwalniają miejsce. Po śmierci współ­małżonka każdy obywatel mający już dorosłe dzieci, przeprowa­dza się do dormitoriurn dla seniorów, a mieszkalnię, którą zaj­mował, oddaje się nowo powstałej rodzinie. Ale ma pan rację: odkąd co roku przybywa nam dwa procent rodzin, co znacznie przewyższa ilość zgonów, większość naszej młodzieży nie ma szans na własną mieszkalnię w ojczystym miastowcu. Dlatego nadmiar par z dormitoriurn nowożeńców wysyła się, aby zasie­dlały świeżo zbudowane monady. O tym, kto ma odejść, decyduje losowanie. Podobno trudno jest pogodzić się z przeprowadz­ką, ale z drugiej strony bycie w grupie pionierów zaludniają­cych nowy miastowiec ma również swoje dobre strony. Przesie­dleńcy automatycznie zyskują wysoki status.
Zwykła kolej rzeczy: wciąż nas przybywa, a przesiedlając młode pokolenia, tworzymy coraz to nowe kombinacje komó­rek społecznych - czy to nie fascynujące? Czytał pan moje “Przemiany strukturalne ludności monad miejskich"?
- Obawiam się, że nie miałem przyjemności... - odpowia­da Gortman - ale chętnie uzupełnię tę lukę w lekturze.
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.