Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Jego
wizyta stanowiła zaskoczenie, a jeszcze większym zaskoczeniem było pytanie zadane z widocznym zainteresowaniem, które skierował pod adresem Holmesa. - Czy ma pan wyrobioną opinię na temat tej tajemniczej śmierci? Lokalna policja nie ma pojęcia, co o tym sądzić, ale być może pańskie doświadczenia nasunęły panu rozwiązanie tej sprawy. Pytam dlatego, że w czasie swych pobytów tutaj poznałem Tregennisów bliżej, a można by rzec, że nawet całkiem dobrze. Mógłbym zresztą określić ich jako kuzynów ze strony matki, choć to dość odległe pokrewieństwo. To, co ich spotkało, było dla mnie wielkim szokiem. Dojechałem już do Plymouth, wybierając się do Afryki, ale gdy dziś rano dowiedziałem się o tej tragedii, wróciłem natychmiast. Jeśli mogę być w czymś pomocny, proszę się nie wahać przed użyciem mojej osoby. - Zrezygnował pan przez to z miejsca na statku? - zdziwił się Holmes. - Złapię następny. - Proszę, to się nazywa prawdziwa przyjaźń. - Wie pan, więzy rodzinne też mają znaczenie. - Oczywiście. Czy pana bagaż był już na statku? - Część, większość pozostała w hotelu. - Tak. Czy mogę się dowiedzieć, skąd pan wie o tragedii? Z pewnością wiadomość nie dotarła jeszcze do prasy... - NIe dotarła. Z telegramu, jaki dostałem. - MOgę zapytać od kogo? - Jest pan nader dociekliwym człowiekiem, panie Holmes - mruknął zapytany chmurnie. - To mój zawód. Doktor Sterndale zdołał odzyskać panowanie nad sobą i mówił już spokojnie. - NIe mam powodów, by to ukrywać, po prostu nie jestem przyzwyczajony, by mnie wypytywano. Wysłał go ojciec Roundhay. - Dziękuję. Jeśli chodzi o pana pytanie: jak dotąd nie znam całej odpowiedzi, choć nie wątpię, że w najbliższych dniach ją poznam. Uważam też, że wyjawienie części moich domysłów byłoby przedwczesne. - Wobec tego być może byłby pan skłonny powiedzieć mi, czy pańskie podejrzenia kierują się ku jakiejś konkretnej osobie? - NIestety nie. - W takim razie straciłem jedynie czas i nie będę przeciągał wizyty - słynny podróżnik opuścił nas zdecydowanie zawiedziony i rozdrażniony. Chwilę potem jego śladem podążył Sherlock, którego nie widziałem aż do wieczora. - Gdy wrócił, widać było po jego minie, że niewiele zdziałał. Rzucił okiem na depeszę, która nadeszła pod jego nieobecność i zrezygnowany wyrzucił ją do kosza, z pomrukiem rozczarowania. - To z hotelu w Plymouth - wyjaśnił. - Nazwy dowiedziałem się od wikarego i zadepeszowałem tam, by upewnić się, czy relacja naszego gościa była prawdziwa. Wygląda na to, że faktycznie spędził tam ostatnią noc i pozwolił, by część jego rzeczy popłynęła do Afryki, podczas gdy on sam zjawił się tu asystować przy śledztwie. Co o tym sądzisz, Watsonie? - Jest bardzo zainteresowany wyjaśnieniem tej sprawy. - Bez dwóch zdań, mój drogi. Jest w tym coś, czego jeszcze nie wiemy, a co może okazać się nicią prowadzącą do kłębka. Głowa do góry, mój stary. Pewien jestem, że wkrótce wpadniemy na trop, który pozwoli nam rozwiązać tę zagadkę szybko i bez większych problemów. Przyznaję, że niewielką wagę przywiązywałem wówczas do jego słów. Nie przyszło mi nawet do głowy, że sprawdzą się tak szybko i w taki sposób. Rankiem, goląc się przy oknie, usłyszałem tętent kopyt i dojrzałem nadjeżdżającą galopem bryczkę. Zajechała przed nasz ganek, wyrzucając z wnętrza nader poruszonego duchownego. Ojciec Roundhay podbiegł do naszych drzwi, na który to widok obaj z Holmesem pośpieszyliśmy mu na spotkanie. Z początku nasz gość prawie nie mógł wydobyć słowa, ale po chwili, wśród sapań i jęków, udało mu się wyjaśnić powód wizyty. - Jesteśmy nawiedzeni przez Diabła, panie Holmes! W mojej biednej parafii grasuje Szatan! - Gdyby nie widoczne przerażenie, stanowiłby raczej śmieszny widok. W końcu zdołał się opanować i wyjaśnić, co doprowadziło go do takiego wniosku. - Mortimer Tregennis zmarł tej nocy w ten sam sposób co reszta rodziny! Holmes słysząc to zerwał się na nogi. - Czy zmieścimy się we trzech w bryczce ojca? - spytał. - Myślę, że tak. - Wobec tego, Watsonie, rezygnujemy ze śniadania i ruszamy w drogę. Szybko, zanim ślady zostaną zatarte przez gapiów. Zmarły zajmował na plebanii dwa pomieszczenia położone jedno nad drugim - niżej znajdował się dość obszerny salon, wyżej zaś sypialnia. Okna obu pomieszczeń wychodziły na trawnik dochodzący do samej ściany domu. Przybyliśmy przed lekarzem i policją, tak że cała sceneria tragedii wyglądała dokładnie tak, jak znalazł ją wikary. Zapadła też w mej pamięci na tyle głęboko, że nigdy jej chyba nie zapomnę. W salonie panował nastój przygnębienia i przerażenia, tak silny, że nie sposób byłoby w nim wytrzymać, gdyby służący, który pierwszy się tu znalazł, nie otworzył szeroko okna. Częściowo powodem tego była nadal paląca się i kopcąca na środku stołu lampa. Obok niej siedział, odrzucony na oparcie krzesła, gospodarz. Okulary miał przesunięte na czoło, sterczącą
|
WÄ…tki
|