czy mnie widzi i czy słyszy mój głos...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.

- Doktor mówi, że prędko wyzdrowiejesz i że będziemy mogli
pojechać do domu. Dokądkolwiek zechcesz. Pomyślałem, że wyprowadzę się z domu z wieżyczką i wyjedziemy gdzieś daleko, dokładnie
tak jak chciałaś. Gdzieś, gdzie nikt nie będzie nas znał i nikt nigdy
nie dowie się, skąd przybyliśmy.
Na rękach miała wełniane rękawiczki, zasłaniające bandaże.
Schudła, na jej twarzy pojawiły się zmarszczki, miała popękane usta,
a w zgaszonych oczach nie było życia. Uśmiechałem się do niej tylko
i głaszcząc po twarzy i policzkach, mówiłem bez przerwy: opowiadałem jej, że wszędzie jej szukałem i bardzo za nią tęskniłem. Spędziliśmy tak parę godzin. Potem wrócili doktor z pielęgniarką i zabrali
Cristinę do środka. Ja zostałem w ogrodzie, nie bardzo wiedząc, co ze
sobą począć. W końcu doktor ukazał się znowu w drzwiach. Podszedł
i usiadł koło mnie.
- Nie odezwała się do mnie ani słowem - powiedziałem. - Nie
sądzę, by w ogóle dotarło do niej, że tu jestem...
- Myli się pan, przyjacielu - zapewnił. - To powolny proces, ale
zapewniam pana, że pańska obecność jej pomaga, i to bardzo.
Pokiwałem tylko głową na te słowa litościwej jałmużny.
- Jutro spróbujemy od nowa - powiedział.
Było dopiero południe.
- A co mam robić ze sobą do jutra? - zapytałem.
- Czyż nie jest pan pisarzem? Niech pan pisze. Niech pan napisze
coś dla niej.
róciłem do hotelu brzegiem
jeziora. Recepcjonista wytłumaczył mi, jak dojść do jedynej w miejscowości księgarni, gdzie udało mi się zakupić papier i pióro, które
zapewne przeleżało na wystawie całe lata. Tak uzbrojony, zamkną-
łem się w pokoju. Ustawiłem stół pod oknem i poprosiłem o termos
z kawą. Strawiłem niemal godzinę, wpatrując się w jezioro i góry
w oddali, nie napisawszy ani słowa. Stanęło mi przed oczami podarowane przez Cristinę stare zdjęcie, przedstawiające dziewczynkę idącą
drewnianym pomostem wpuszczonym w morze - fotografia, której tajemnica wymykała się jej pamięci. Wyobraziłem sobie, że idę
tym samym pomostem, że podążam w ślad za nią, i powoli, jedno za
drugim, popłynęły pierwsze słowa zarysowujące szkielet pewnej historii. Zrozumiałem, że jest to opowieść, której Cristina nie mogła
sobie przypomnieć, ta sama, która przywiodła ją nad te migotliwe
wody, za rękę z nieznajomym. Zrozumiałem, że piszę historię wspomnienia, którego nigdy nie było, pamiętnik zrabowanego życia. Wychylające się spomiędzy kolejnych zdań obrazy i światło poprowa-
dziły mnie z powrotem do starej, mrocznej Barcelony, w której
wychowaliśmy się oboje. Pisałem, aż zaszło słońce, a w termosie nie
została ani jedna kropla kawy. Aż blask błękitnego księżyca zalał skute lodem jezioro, a mnie rozbolały oczy i palce. Upuściłem pióro i od-
sunąłem od siebie kartki. Kiedy recepcjonista zastukał do drzwi, by
zapytać, czy zejdę na kolację, nie usłyszałem go. Zapadłem w głęboki
sen, nareszcie śniąc i wierząc, że słowa - także moje - mają moc
uzdrawiania.
Cztery następne dni upłynęły w monotonnym rytmie powtarzanych czynności. Budziłem się skoro świt i wychodziłem na balkon, by popatrzeć, jak słońce barwi na czerwono rozciągające się
u mych stóp jezioro. Mniej więcej wpół do dziewiątej przychodziłem
do sanatorium, gdzie zwykle spotykałem siedzącego na schodach
doktora Sanjuana, który patrzył na ogród z filiżanką parującej kawy
w ręku.
- Nigdy pan nie śpi, doktorze? - pytałem.
- Nie więcej niż pan - odpowiadał.
Około dziewiątej doktor odprowadzał mnie do pokoju Cristiny
i otwierał drzwi. Zostawiał nas samych. Zawsze zastawałem ją
w tym samym fotelu naprzeciwko okna. Przysuwałem krzesło i siadałem obok. Właściwie nie reagowała na moją obecność. Potem
zaczynałem czytać strony, które napisałem dla niej poprzedniej nocy. Codziennie zaczynałem od początku. Czasem przerywałem lekturę i kiedy unosiłem wzrok, by na nią spojrzeć, zaskoczony, dostrzegałem na jej ustach cień uśmiechu. Spędzałem z nią cały dzień;
o zmroku pojawiał się doktor i prosił, żebym już sobie poszedł.
Wlokłem się z powrotem do hotelu ośnieżonymi, wyludnionymi ulicami, jadłem coś na kolację i wchodziłem na górę do pokoju, by
pisać dalej moją opowieść, aż zmorzy mnie sen. Przestałem odróż-
niać dni.
Piątego poranka, kiedy jak co dzień wszedłem do pokoju Cristiny,
uświadomiłem sobie, że fotel, na którym zawsze na mnie czekała,
jest pusty. Rozejrzałem się zaniepokojony i ujrzałem ją skuloną
w kącie na podłodze, z kolanami pod brodą. Po jej twarzy płynęły
łzy. Na mój widok uśmiechnęła się i zrozumiałem, że mnie poznaje.
Ukląkłem przy niej i przytuliłem ją. Nie sądzę, bym kiedykolwiek
był tak szczęśliwy jak przez tych kilka nędznych sekund, gdy poczułem na twarzy jej oddech i dostrzegłem iskierki światła, które na
powrót zagościły w jej oczach.
- Gdzie byłeś? - zapytała.
Tego popołudnia doktor Sanjuan pozwolił mi wyjść z nią na godzinny spacer. Poszliśmy nad jezioro i usiedliśmy na ławce. Zaczęła
opowiadać mi swój sen o dziewczynce mieszkającej w mrocznym,
przypominającym labirynt mieście, w którym obdarzone własnym
życiem domy i ulice żywiły się duszami mieszkańców. W tym śnie,
podobnie jak w opowiadaniu, które czytałem jej przez ostatnich kilka
dni, dziewczynka uciekała i dobiegała do wychodzącego w bezkresne
morze pomostu. Szła za rękę z kimś nieznajomym, bez twarzy i imienia, kto ją ocalił i prowadził teraz na skraj tej drewnianej platformy,
rozciągniętej nad wodami, gdzie czekał na nią ktoś, kogo nigdy nie
zdołała zobaczyć, gdyż ów sen - podobnie jak opowieść, którą jej
czytałem - nie miał zakończenia.
Cristina pamiętała jak przez mgłę Villę San Antonio i doktora
WÄ…tki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak ciÄ™ zĹ‚apiÄ…, to znaczy, ĹĽe oszukiwaĹ‚eĹ›. Jak nie, to znaczy, ĹĽe posĹ‚uĹĽyĹ‚eĹ› siÄ™ odpowiedniÄ… taktykÄ….