Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Nie chodziło o to, że mężczyzna uważał go za rywala, w Cymmerii było to normalne. W dzikim, niezdyscyplinowanym świecie bandytów, piratów i najemników silniejszy dominuje nad słabszym, a najsilniejszy zawsze musi podejmować wyzwania innych. Conan spodziewał się walki z Umu przed upływem trzeciego dnia na morzu, jednak marynarz piorunował go jedynie wzrokiem. Cymmerianin wiedział, że to nie lęk powstrzymuje marynarza. Musiało kierować nim coś innego.
- O czym tak dumasz, Conanie? - zapytała Malia. Wyłoniła się ze swej malutkiej kabiny i przyłączyła do niego na rufie, gdzie stał obok sternika. - Morze jest niebezpiecznym i niepewnym miejscem - powiedział. - Widzisz te chmury na południu? - Wskazał ledwo widoczną smugę nad horyzontem. - Widzę. Według mnie wyglądają niewinnie. - Według ciebie, być może, ale mogą zapowiadać sztorm, który dopędzi nas z szybkością atakującego tygrysa. Na morzu nikt nie jest niczego pewny. Zaśmiała się. - Conanie, jesteś tak ponury, jak nasz kapitan wesoły. - Skinęła głową w kierunku Vanira, który stał na śródokręciu i wesoło pokrzykując na marynarzy, kierował zmianą ustawienia żagli. - Springald powiedział mi, że Cymmerianie to ponuracy o zmiennym usposobieniu, Vanirowie zaś są dzicy i weseli zarazem. - Wiedza Springalda o wielu sprawach pochodzi z książek - rzekł Conan. - Vanirowie są wesołym ludem, zgodzę się z tym, i nigdy nie są tak radośni, jak podczas torturowania jeńców, wypalania wiosek do gołej ziemi, porywania cymmeriańskich kobiet i dzieci oraz zakuwania ich w łańcuchy. Aesirowie mają podobne poczucie humoru. Nigdy nie poznasz prawdziwej radości, póki nie ujrzysz walki między tymi ludami. Potrafią ryczeć ze śmiechu, gdy przeciwnik odrąbuje im nogę. - Twoi pobratymcy z północy są barbarzyńcami. Cywilizowani ludzie traktują walkę poważniej. - Jednak sądząc z twojego wyglądu, wydaje mi się, że Północ nie jest ci tak bardzo obca. W twoim głosie nie ma śladu obcego akcentu, lecz twarz i karnacja zdradzają, iż pochodzisz z Hyperborei. - Moja matka była szlachetną panią z tego kraju. Jej ojciec wysłał ją na brythuńskie pogranicze, gdzie wychowywała się w domu wielmoży, z którym pragnął zawrzeć przymierze. Syn owego wielmoży był moim ojcem, ale nie pamiętam go. Zginął, gdy dwadzieścia lat temu Nemedyjczycy napadli na Brythunię. Matkę i mnie zabrano do Belverusu, gdzie została nałożnicą jednego z nemedyjskich generałów. Zmarła w czasie zarazy pięć lat temu. Kiedy poprosił o mnie przystojny młody kapitan najemników, Nemedyjczyk odprawił mnie z zadowoleniem, bo jego żona stała się zazdrosna o moją urodę. Ten najemnik to Marandos, brat Ulfila, i chciał mnie nie jako kochankę, ale jako żonę. Byliśmy szczęśliwi przez trzy lata, zanim wrócił do domu. Nie była to niezwykła historia. W niespokojnych czasach los krył w zanadrzu przykre niespodzianki nawet dla dobrze urodzonych. Kobiety i młodsi synowie od ludzi z innych sfer różnili się jedynie dumą z pochodzenia, poza nią nie mieli prawie nic. - A jednak rzucił cię i udał się w podróż na południe, aż za Kush - powiedział niezbyt uprzejmie Conan. Nie chciał, żeby zabrzmiało to tak brutalnie. - On mnie nie rzucił. Zamierzał w ten sposób podreperować nasz majątek. On... - Malia! - przerwał Ulfilo, który wyłonił się spod pokładu. - Wynajęliśmy Conana jako przewodnika. Jeśli potrzebujesz powiernika, zwróć się do kogoś innego. Springald bardziej nadaje się do tej roli niż obecny tutaj Cymmerianin. Spojrzała na niego ze złością. - Jesteś jedynie moim szwagrem, nie strażnikiem. Będę rozmawiać, z kim przyjdzie mi ochota! - Pozostajesz pod moją opieką, dopóki nie spotkasz się ze swoim mężem, a moim bratem. Przez chwilę patrzyła na niego z ukosa, a potem odeszła bez słowa. - Nie interesuj się sprawami mojej rodziny - oświadczył kategorycznie Ulfilo. Conan wzruszył ramionami. - Możesz ufać mi albo nie, jak sobie życzysz, ale być może przed końcem podróży będziesz potrzebował przyjaciół, margrabio. - Co przez to rozumiesz? Conan skinął w stronę śródokręcia. - Myślę, że niektórzy z nich zostali na statku w nadziei, że ta ekspedycja ma na celu coś więcej, niż tylko odnalezienie twojego brata. Według nich miłość braterska czy nawet małżeńska nie wystarczy, by zdobyć się na tego rodzaju poświęcenie. Szlachcic opuszczający swoją ziemię i podróżujący przez pół świata jedynie w towarzystwie kobiety i nauczyciela to coś, co wykracza poza ich zdolność pojmowania. Przyznam, że nawet ja byłbym zdziwiony, gdybyś mnie nie wynajął do poszukiwań. Mnie tam wystarcza takie wyjaśnienie, nie jestem podejrzliwym człowiekiem. Ulfilo zacisnął mocno usta. Conanowi wydawało się, że mina szlachcica wyraża nie tylko gniew, ale także zakłopotanie człowieka z natury otwartego, który jest zmuszony do udzielania wymijających odpowiedzi. - Myślisz, że te psy mogą nam zagrozić? - wysyczał w końcu Ulfilo. - Możemy znaleźć się w sytuacji od niebezpiecznej po beznadziejną, w zależności od tego, iłu przeciw nam wystąpi. Nie zrobią nic, póki nie będzie się to im opłacać. - Dowiesz się więcej, kiedy dotrzemy do Wybrzeża Kości - obiecał Ulfilo. - Na razie wyjawienie czegokolwiek nie jest możliwe. - Jak chcesz. Ale gdy przez te niedomówienia znajdziemy się w tarapatach, tylko siebie będziesz mógł winić. Conan miał nieco lepszy nastrój, gdy na świeże powietrze wyszedł Springald. Mały uczony był blady, ale po raz pierwszy od postawienia, żagli pewnie trzymał się na nogach. - Och, mój cymmeriański przyjacielu, chyba będę mógł coś przekąsić dzisiejszego wieczora... no, może jutro. Conan się uśmiechnął. - Cieszę się, widząc, żeś prawie wrócił do zdrowia. - Przez całe życie studiowałem wyprawy dawnych podróżników. Żyłem mapami, kartami i transkrypcjami ksiąg nawigacyjnych. Ale nigdy dotąd nie byłem na otwartym morzu. Starożytni podróżnicy nigdy nie wspominali o takiej zemście bogów morza nad biednymi ludźmi z lądu.
|
Wątki
|