Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
— Ale... Linden uspokoił ją. — Pójdę z tobą, Uzdrawiaczko. Wiem, ile miejsca mu potrzeba. Wyszli razem. Linden czekał, aż Tasha wyda polecenia gwardzistom przy drzwiach, i wahał się. Może nie powinien opuszczać posterunku? Ale logika podpowiadała mu, że Tarlna jest wystarczająco bezpieczna przy Kiefie i tylu strażnikach. A gdyby ktoś miał tak wielką moc, żeby pokonać ich wszystkich, on też nic by nie pomógł. Mimo to ruszył za Tashą z rosnącym niepokojem. Kule zimnego ognia unosiły się nad ogrodem niczym ogromne świetliki. Linden przyglądał się, jak żołnierze ostrożnie stawiają nosze. Kief i Tasha przenieśli Tarlnę na puchowy materac. Kief pochylił się nad swoją duszobliźniaczką, potem odszedł. Linden odprawił żołnierzy i kilku arystokratów; sam też się odsunął. Stanął obok Peridaena. Książę skinął mu głową. Kief stał w blasku księżyca jak posąg. Po chwili rozpłynął się w czerwonej mgle. Ktoś za plecami Lindena stłumił okrzyk. Kilku żołnierzy wymamrotało coś pomiędzy przekleństwem a modlitwą. W mgnieniu oka na trawniku pojawił się brązowy smok. Kief na moment rozpostarł skrzydła, po czym usadowił się przy Tarlnie. Owinął ją długim ogonem w ten sposób, że koniuszek dotknął jej policzka. Zacisnęła na nim palce. — Wygodnie? — zapytał Linden. — Wystarczająco — odrzekł Kief. Nagle uniósł łeb; ktoś zbliżał się do kręgu gwardzistów. Linden usłyszał przytłumiony huk płomieni w smoczych trzewiach. Tasha też musiała to usłyszeć, bo zatrzymała się niepewnie w połowie drogi do pacjentki. Huk ucichł, gdy okazało się, że to dwójka asystentów Uzdrawiaczki. Podbiegli do przełożonej i zaczęli coś pospiesznie tłumaczyć. Quirel pokazywał przy tym koszyk, który miał ze sobą. Tasha pochwyciła go i ku zdumieniu Lindena zaklęła jak szewc. Otworzyła wieko i cisnęła koszyk na ziemię. Zaciekawiony Linden podszedł bliżej. — Jesteś pewien? — usłyszał jej pytanie skierowane do Quirela. — Całkiem pewien? Kief wyciągnął długą szyję i jego łeb zawisnął nad grupką. — O co chodzi? — Wszyscy byli tak zaintrygowani buteleczką w dłoni Tashy, że nawet nie zwrócili uwagi na wielkie kły tuż nad swoimi głowami. — Quirel twierdzi, że to jedna z jego buteleczek do podawania księciu Rannowi codziennej porcji leku, który przyrządza każdego ranka — wyjaśniła Tasha. — Ale to... Natychmiast wtrącił się jeden z arystokratów. — Mamy rozumieć, że tak ważne zadanie wykonuje asystent? Nie jest jeszcze pełnoprawnym Uzdrawiaczem! Tasha zgromiła go wzrokiem. — Nie każdy absolwent Akademii Uzdrawiania leczy za pomocą magii, milordzie. W gruncie rzeczy bardzo niewielu z nas ma ten dar. Quirel jest jednym z najlepszych specjalistów od leków naturalnych, doskonale zna się na ziołach. Ufam mu bez zastrzeżeń. Sporządza większość mikstur używanych w pałacu. Między innymi tę, która wyleczyła twój obrzęk, lordzie Nelenar. Uniosła wysoko buteleczkę. — Ale to nie lekarstwo księcia Ranna! Tego płynu nie przyrządziło żadne z nas i nie potrafimy stwierdzić, co to takiego. Jestem pełna obaw, bo nie wiem, do czego to służy, kto to zrobił i w jakim celu. Quirel odezwał się cicho, jakby sam do siebie: — Co rano daję Geviannie buteleczkę leku. Ona podaje to Rannowi po przebudzeniu. W ciągu dnia odbieram od niej pustą buteleczkę... — urwał i oblizał wargi. — Jest zawsze czysta. Tylko raz nie była umyta. W dniu pikniku. — Nic dziwnego, że Gevianna umierała ze strachu — odrzekła Tasha — jeśli to ona zamieniała napoje. A ja myślałam, że boi się wody. Zebrani zaszemrali. — Ktokolwiek to robi — parsknął Linden — niech go pochłoną najgłębsze piekła Gifhu! Truje chłopca! — Zapłonął w nim gniew. Żeby krzywdzić dziecko? A zwłaszcza to, które tak mu... — Od dziś Rann jest pod ochroną Lorda Smoka. Pod moją ochroną — oświadczył. — Tev, przyprowadź małego księcia. — I tę Geviannę. Jest aresztowana — powiedział Kief tak, żeby słyszeli. Kapitan zasalutował służbiście. — Tak jest, Wasze Dostojności! Zabrał kilku swoich ludzi i oddalił się. Książę Peridaen poszedł z nimi. Pozostali czekali i czekali. W końcu arystokraci zaczęli wymieniać zaskoczone spojrzenia i zaniepokojone szepty. Nawet Tarlna ocknęła się na tyle, by zauważyć, że coś jest nie w porządku. — To trwa stanowczo za długo — odezwała się słabym, drżącym głosem. — Masz fację — przyznał Linden. — Komnaty Ranna nie są aż tak daleko. Ale zaczekajmy jeszcze chwilę. Chwila minęła i nikt się nie pojawił. Zniecierpliwiony Linden zamierzał właśnie ruszyć na poszukiwania, gdy zobaczył wracających gwardzistów. Ranna z nimi nie było. Otter siedział na łóżku w swoim małym pokoiku i brzdąkał na harfie. Zaczął komponować nową melodię i teraz mozolił się, żeby doprowadzić dzieło do końca. Z ulgą powitał pukanie do drzwi, które przerwało jego twórcze męki. — Proszę! — zawołał. Do sypialni zajrzał praktykant Gavren. — Ktoś do pana, szanowny bardzie. Jest... hmm... jest... — Jak się nazywa, chłopcze? — zapytał zaintrygowany Otter. — Eel, sir. Przyszedł się zobaczyć z panią kapitan, ale jak mu powiedziałem, że już odpłynęła, poprosił o spotkanie z tobą, panie. Bard był zaskoczony. Czego może chcieć od niego ten mały cassorijski złodziej? — Wpuść go.
|
Wątki
|