Rozległy się śmiechy i gwizdy...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Pana Cedrę wtedy zupełnie zatkało. Zmieszał
się i poczerwieniał, a w końcu powiedział:
— W tym roku nie będziecie nudni i będziecie mieli dobre czasy.
Od tej pory przez dwa tygodnie wyprowadzał harcerzy na boisko i ćwiczył
z nimi lekkoatletykę. Ale później wlepili mu jakieś zastępstwa w starszych kla-
sach, jakieś kursy i wszystko rozeszło się po kościach. Dopiero na wiosnę znów
ruszył z tą lekkoatletyką, ale wtedy w naszej klasie nie było już harcerzy i musiał
zadowolić się smarkaczami z niższych klas.
Byliśmy więc górą, chociaż Cedro nie skapitulował i stale powtarzał: „Do
czasu i Paramonow skakał”. Dochodziły nas słuchy, że na posiedzeniach rady
pedagogicznej, czyli, jak się u nas mówiło — ciała, grzmiał, że w klasie siódmej
jest mafia, ale on nas rozbije, tylko musi prowodyrów wymacać i rozpracować.
Mówiąc prawdę, to baliśmy się trochę pana Cedry, ale przed klasą udawali-
śmy, że nic sobie nie robimy z jego pogróżek. Używaliśmy sobie dalej ile wlezie
i jakoś nam uchodziło. . .
*
*
*
Aż nagle przyszła ta dziwna wsypa z dzwonkiem. Zrobiliśmy taki kawał, wca-
le nawet nie lepszy od innych. Nie, to był prawie niewinny kawał w porównaniu
z tym, co się dawniej wyrabiało. A tu wsypa. I skąd?
Było to pod koniec dużej przerwy, tuż przed matmą. Nie przygotowaliśmy
tego dnia lekcji, a pani Stefanowiczowa miała pytać na stopnie, naradzaliśmy się
więc w korytarzu, co robić. A tu woźny Bugalski stał na posterunku przy oknie
i tupał niecierpliwie swoją drewnianą nogą. Drażniło nas to tupanie. Wiadomo:
jak Bugalski stuka i patrzy przy tym na zegar, to znaczy, że zaraz puści w ruch
dzwonek i na wszystko już będzie za późno.
Eh, nie ma to jak elektryczne dzwonki. Te wiedziały, kiedy dzwonić, a kie-
dy milczeć. Już takie były. Psuły się regularnie co roku, jak tylko się ociepliło.
Wiosna miała na nie tajemniczy wpływ, którego nikt nie umiał wyjaśnić.
W tym roku wreszcie dyrektor zdenerwował się i zaopatrzył Bugalskiego
w potężny, gwarantowany dzwonek ręczny. I już wiosna nie pomogła.
A tu ta matma na karku. Co robić? Staliśmy przygnębieni.
Nagle na korytarzu ściemniło się i, jak to bywa w maju, za oknami lunął gwał-
towny deszcz. Z boiska wrócił zadyszany pan Cedro ze swoją nieodstępną teczką
i z marynarką przewieszoną przez ramię, a za nim gromada rozbawionych harce-
rzy. Trenowali właśnie siatkówkę. Pan Cedro położył teczkę na oknie i żartując
z pędrakami zaczął otrzepywać się z deszczu.
33
Bugalski obrócił do niego swoją drewnianą twarz i raptem coś mu się przypomniało.
— Rany. . . chodnik na trzepaku — jęknął i, położywszy dzwonek na parape-
cie obok teczki pana Cedry, wybiegł na dwór.
Z dziedzińca waliły coraz to nowe rzesze zziajanych i zmokniętych chłopa-
ków. W mgnieniu oka zrobił się niesamowity ścisk i zamieszanie w ciasnym
korytarzu. Od razu zorientowaliśmy się w sytuacji. Zdrożny mrugnął okiem do
mnie, ja do Cielęckiego, który stał najbliżej, a Cielęcki? Cielęcki wiedział już, co robić. . .
Potem szybko przedarliśmy się przez ciżbę i wpadliśmy podnieceni do klasy.
— Panowie, dzisiaj matmy nie będzie! Dzwonek nawalił! — krzyknął Zdroż-
ny. — Nawiewamy do Konga!
Klasa przyjęła z entuzjazmem to oświadczenie. Nikt o nic nie zapytał. Wszy-
scy rzucili książki i ruszyli za nami.
Kongiem nazywaliśmy pracownię biologiczną mieszczącą się na tym samym
piętrze, co nasza klasa. Trudno sobie wyobrazić lepszą melinę. Od czasu jak ci
z dziesiątej potłukli mikroskopy, a złote rybki ugotowali w kolbie nad palnikiem,
dyrektor zamknął salę na cztery spusty i zakazał odbywania w niej lekcji. Odtąd
służyła tylko na pokaz. Nieskazitelnie czysta i lśniąca jak lustro, użytkowana była wyłącznie w czasie wizytacji.
Dawniej znajdowała się tu stołówka. Z tego okresu pozostało małe okienko
w ścianie, przez które podawano z kuchni potrawy. Obecnie kuchnia została prze-
robiona na umywalnię, ale okienko zostało. Było wprawdzie zabite dyktą, lecz
cóż to za przeszkoda? W dwie sekundy potrafiliśmy zdejmować dyktę i droga do
Konga stała otworem. Prócz tego niekrępującego dostępu Kongo posiadało szereg
innych nieocenionych zalet. Zamiast ławek stały tu wielkie, długie, gładkie jak
lód stoły, jakby stworzone do cymbergaja. Przez duże okna można było doskona-
le widzieć, co się dzieje na dziedzińcu, a przez okno w drugiej, przyległej ścianie obserwować ulicę. Wystarczyło także zająć pozycję przy oszklonych drzwiach
i zrobić szparę w kotarze, aby być dokładnie poinformowanym o sytuacji na ko-
rytarzu.
Lecz nie to wszystko najbardziej przyciągało nas do Konga. Urzekał nas kli-
mat tej sali. Pod olbrzymimi palmami stały tu dwa szkielety, mężczyzny i kobiety.
W akwariach pod ścianą pływały bezszelestnie dziwaczne ryby i trytony. Zza szyb
w oszklonych szafach patrzyły na nas wypchane zwierzęta i ptaki. Węże i żmije
moczyły się w słojach ze spirytusem. Na ścianach wisiały gabloty ze zbiorami
motyli, much, pająków i chrząszczy. Kolorowe obrazy podzwrotnikowych dżungli
i modele południowych owoców budziły tajemne pragnienia. No, i ten egzotyczny
zapach. . .
Dziwnie na nas działała ta sala!
34
Tutaj marzyliśmy o dalekich podróżach, paliliśmy papierosy i graliśmy w cymbergaja. Sam nie wiem, jak to się działo, że nie rozbiliśmy tam czego,
ale sala była duża, i jak powiedziałem, miała swoją atmosferę. Chodziło się tu na
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.