Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
W przedpokoju Domu Absolutu, kiedy osobowość Thecli zastąpiła na jakiś czas moją, dziewczynka wzięła mnie za wysoką kobietę. Teraz wszystko wskazywało na to, że przez jakiś czas mówiłem głosem martwej kasztelanki.
- Wynika z tego, iż jestem nekromantą, posiadającym władzę nad duchami zmarłych, ponieważ ta kobieta nie żyje. - Przed chwilą twierdziłeś, że puściłeś ją wolno. - Inną kobietę, trochę podobną do tej. Co zrobiliście z moim synem? - On nie nazywa cię ojcem. - Bo lubi fantazjować. Nie otrzymałem odpowiedzi. Po pewnym czasie wstałem i obszedłem moje więzienie dookoła, przesuwając rękami po ścianach; tak jak przedtem, czułem pod palcami tylko ziemię. Nie dostrzegłem ani odrobiny światła i nie usłyszałem żadnego dźwięku, lecz mimo to przypuszczałem, iż dałoby się przykryć otwór wejściowy tak, by nie docierała do niego nawet odrobina słonecznego blasku, a gdyby klapa została odpowiednio skonstruowana i osadzona, mogłaby podnosić się i opuszczać bez hałasu. Stanąłem na pierwszym szczeblu drabiny, który zaskrzypiał głośno pod moim ciężarem. To samo działo się z następnymi. Kiedy próbowałem wspiąć się na czwarty, poczułem na głowie i ramionach coś jakby dotknięcie skierowanych w dół sztyletów, a z rozciętego ucha pociekł mi na kark ciepły strumyczek krwi. Cofnąłem się na trzeci szczebel, po czym ostrożnie podniosłem rękę. Przedmiot, który podczas schodzenia wziąłem za podartą matę, okazał się czymś w rodzaju kosza bez dna, uplecionego z bambusowych pędów skierowanych ostrymi końcami ku dołowi. Schodząc przecisnąłem się między nimi bez żadnych kłopotów, gdyż moje ciało po prostu rozsunęło je na boki, teraz jednak broniły dostępu do górnej części szybu niczym zadziory na strzale, które mają uniemożliwić trafionej rybie zsunięcie się z drzewca. Chwyciłem jeden z prętów i spróbowałem go złamać, ale choć oburącz z pewnością dopiąłbym celu, to jedna ręka okazała się stanowczo za słaba. Gdybym miał światło i sporo czasu, być może udałoby mi się jakoś przecisnąć na górę. Światło chyba mógłbym uzyskać, lecz uznałem, że ryzyko jest zbyt duże. Nie pozostało mi nic innego, jak zeskoczyć na podłogę. Kolejny obchód pomieszczenia nie dostarczył mi żadnych nowych informacji. Wydawało się niemożliwe, aby mój rozmówca wspiął się bezszelestnie po skrzypiącej drabinie, nawet zakładając, że znał sposób na prześlizgnięcie się między ostro zakończonymi bambusami. Zdesperowany, zacząłem dokładnie obmacywać podłogę, ale to także nie dało żadnych rezultatów. Drabina nie dała się ruszyć z miejsca, więc, poczynając od kąta najbliżej szybu, podskakiwałem najwyżej jak mogłem, dotykając sufitu, następnie zaś przesuwałem się o pół kroku i powtarzałem operację od początku. Kiedy wreszcie dotarłem do miejsca położonego niemal dokładnie naprzeciwko tego, w którym siedziałem, znalazłem to, czego szukałem: prostokątny otwór szerokości jednego, a długości dwóch łokci. Ponieważ sufit był tutaj ukośny, do dolnej krawędzi otworu mogłem bez trudu sięgnąć ręką. Zapewne tędy właśnie mój rozmówca wchodził i wychodził z podziemnego pokoju - przypuszczalnie za pomocą liny - choć równie dobrze mógł poprzestać na wsadzeniu do środka głowy i ramion; dlatego wydawało mi się, że przebywa ze mną w tym samym pomieszczeniu. Chwyciłem się obiema rękami krawędzi otworu, odbiłem od podłogi i podciągnąłem w górę. ROZDZIAŁ XXI POJEDYNEK MAGII Sąsiednie pomieszczenie bardzo przypominało to, z którego się wydostałem, tyle że znajdowało się nieco wyżej. Rzecz jasna było pogrążone w całkowitej ciemności, ale ponieważ miałem już pewność, że nie jestem obserwowany, wydobyłem Pazur z ukrycia i rozejrzałem się dokoła przy jego blasku, który, choć niezbyt intensywny, okazał się jednak całkowicie wystarczający. Nigdzie nie dostrzegłem drabiny, ale w ścianie naprzeciwko były wąskie drzwi, wiodące - jak należało się domyślać - do kolejnego, podziemnego pokoju. Kiedy jednak przez nie przeszedłem, znalazłem się w niewiele szerszym od nich i bardzo krętym tunelu. W pierwszej chwili pomyślałem, że poprowadzono go w taki sposób, aby blask lampy lub pochodni zapalonej w jednym z pomieszczeń nie docierał do sąsiedniego; do tego jednak w zupełności wystarczyłyby trzy zakręty, tutaj zaś było ich mnóstwo, a ściany zdawały się rozdzielać, łączyć i przecinać pod najróżniejszymi kątami. Ponownie wyjąłem Pazur, by rozproszyć otaczającą mnie zewsząd ciemność. Wydawał się świecić nieco jaśniej, choć może było to złudzenie. W każdym razie moje oczy powiedziały mi niewiele więcej, niż zdążyłem się już dowiedzieć dzięki rękom. Byłem sam w labiryncie o ścianach z ziemi i suficie (prawie dotykałem do niego głową) z nie obrobionych pni. Miałem już zamiar schować klejnot, kiedy nagle poczułem dziwny zapach, ostry i drażniący. Naturalnie mój zmysł powonienia nie może równać się z węchem wilka - szczerze mówiąc, nie może równać się nawet z węchem większości ludzi - niemniej jednak wydawało mi się, że poznaję tę woń, choć minęło kilka dobrych chwil, zanim skojarzyłem ją sobie z zapachem, jaki poczułem w przedpokoju Domu Absolutu w dniu naszej ucieczki, kiedy rankiem wróciłem do Jonasa po rozmowie z dziewczynką. Powiedziała mi wówczas, że coś pełza po pomieszczeniu i węszy, ja zaś znalazłem śliską wydzielinę na ścianie i podłodze. Tym razem nie schowałem Pazura, ale choć podczas wędrówki przez podziemny labirynt kilkakrotnie przecinałem wilgotny ślad, ani razu nie zobaczyłem istoty, która go pozostawiła. Po mniej więcej wachcie dotarłem do drabiny stojącej w krótkim, szerokim szybie. Blask dnia, który wypełniał prostokątny otwór, oślepił mnie, ale jednocześnie sprawił mi ogromną radość. Przez pewien czas wystawiałem twarz na ciepło słonecznych promieni, nawet nie myśląc o tym, by wspiąć się na górę, tym bardziej iż należało się spodziewać, że natychmiast zostanę ponownie pojmany. Potem jednak do głosu doszły głód i pragnienie, a kiedy pomyślałem o tajemniczym stworzeniu, szukającym mnie w podziemiach - ponad wszelką wątpliwość był to jeden z pupili Hethora - bez wahania ruszyłem ku powierzchni.
|
Wątki
|