mniał sobie, że Jabłkowski, dzierżawca placów tenisowych w miejskim parku, zawiadomił go o otwarciu ślizgawki...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Zaproponował też Nirze, by poszli tam wieczorem.
– A dobrze – ożywiła się. – Niech pan wstąpi po mnie o siódmej. Mamo, nie masz nic
przeciwko temu?
– Nie. jeżeli pan mi obieca, że nie zaziębi Niry...
– Obiecuję najsolenniej.
– Więc do siódmej!
– Rączki całuję.
Zawrócił w stronę klubu, lecz przeszedł mimo. W klubie spotkałby wielu kolegów, a nie
chciał ich widzieć. W restauracji Wiecheckiego obiad kosztował o trzydzieści groszy drożej,
ale było pusto. Jadł bez apetytu, za to wypił kilka większych wódek, bo gryzły go myśli.
Nie rozumiał, co mogło wpłynąć na zmianę ustosunkowania się doń Niewiarowicza. Jako
urzędnik nic nie miał sobie do wyrzucenia. Jeżeli zaś wchodziły w grę owe fantastyczne
„szkielety w szafie”, o których mówił mecenas Boczarski, to po pierwsze nigdy do żadnych
organizacji nie należał, polityką nie zajmował się, prawomyślności swojej mógł dowieść, a po
wtóre sam prezydent najkategoryczniej wykluczył podobne insynuacje.
– Zatem, co się stało? – zachodził w głowę.
Bo jednak coś się stać musiało. Nie mogło to wszystko spaść z nieba wraz z pierwszym
śniegiem. I skąd nagle prezydent doszedł do doradzenia mu Izby Skarbowej?... Albo te napo-
mknienia o oszczędnościach w magistracie, o redukcjach?... Nie zamierza go chyba nastra-
szyć i w ten sposób przygotować do obniżki pensji. Dla Murka jakakolwiek obniżka byłaby
ciosem poważnym ze względu na owe raty, którymi spłacał zamówione meble, no i ze wzglę-
du na jego przyszły rodzinny budżet...
– Co się stało? – powtarzał sobie w kółko i w kółko wracał od jednej myśli do drugiej. Nie
umiał jednak znaleźć z nich wyjścia. Wypił jeszcze kieliszek wódki i zgniewał się:
– A niech sobie będzie, jak ma być!
Zapłacił i poszedł do domu przebrać się, a pięć przed siódmą dzwonił już do drzwi willi
Horzeńskich. Nie chcąc zdejmować kożuszka, czekał w przedpokoju dobre pół godziny, za-
nim wybiegła Nira, ubrana cała na biało i jeszcze piękniejsza (w tym stroju nikt jej piękności
nie może odmówić – pomyślał) niż zawsze. Trochę skrzywiła się, że nie wziął dorożki, ale
ostatecznie orzekła, że powietrze jest cudowne i nawet nie chciała oddać narzeczonemu swo-
ich łyżew, którymi dzwoniła wesoło..
Właściwie nigdy dotychczas nie zdarzyło się, by mogli tak długo być we dwójkę i to roz-
promieniło Murka. Nira była swobodniejsza, prawie radosna i niemal zalotna. Patrzył w nią
jak w słońce.
– Boże! – mówił prędko, jakby chciał zdążyć powiedzieć jej jak najwięcej.
– Boże! Jaka pani jest cudna. To trudno sobie wyobrazić, że to nie fantazja, ale rzeczywi-
stość, że to się stanie, że nikt inny, tylko właśnie ja, że...
– Ale co „że”!? – śmiała się. – Niechże już pan skończy.
– Przez całe życie nie skończę. To tak, jak litania, czy jeszcze lepiej: nowenna do pani.
Wie pani. że nieraz czytałem o miłości, ba, widziałem ludzi, którzy się kochają, ale nigdy nie
wyobrażałem sobie, że w tym nie ma krzty przesady! O, ja i panią nauczę kochać tak mocno,
tak szalenie jak ja. Panno Niro! Zobaczy pani, jakie to olbrzymie szczęście...
– Przecież kocham pana – wtrąciła lekko.
Aż zatrzymał się na chwilę:
– Kocha mnie pani?... Kocha?... mówił nagle ścichłym głosem. – Niech pani to powtórzy,
panno Niro, proszę powtórzyć!...
– Oj, nudzi pan – z lekka się zniecierpliwiła.
20
– A widzi pani... – zawyrokował melancholijnie.
– Już się pan robi ślamazarny?
– Nie, nie – ożywił się Murek. – Ale ja panią zarażę swoją miłością...
Nira spojrzała nań poważnie:
– Niech mi pan najpierw powie, co to jest miłość?
– A pani nie wie?
– Wiem – odpowiedziała stanowczo. – Miłość to płomień, to szaleństwo, to ślepota, to
chęć zatracenia samej siebie, wtopienia się w kochanego człowieka. Bez reszty. To chęć, to
potrzeba unicestwienia swojej woli, psia uległość i szczęście rodzące się pod dotykiem ręki...
Pod każdym dotykiem, czy to będzie pieszczota, czy uderzenie...
Patrzyła wprost w oczy narzeczonemu, lecz zdawała się go nie widzieć i mówić jakby do
siebie:
– Miłość to cierpienie, to upodlenie, to niewolnictwo... a przy tym... nie przy tym, lecz
właśnie dlatego największa rozkosz! To wieczny, nienasycony głód, to przenikająca każde
włókno tęsknota, tęsknota nigdy nie zaspokojona, bo w najzupełniejszym zespoleniu żyje
strachem przed następną chwilą rozstania. To żądza wchłonięcia, zjednoczenia się, zidentyfi-
kowania... bodaj w śmierci.
Umilkła i szli obok siebie zamyśleni.
– Straszna to miłość – odezwał się po dłuższej przerwie Murek. – Straszna, drapieżna i
krwiożercza...
– To prawda – przyznała poważnie.
– Może tak kochają dzicy ludzie, jacyś buszmeni czy inni ludożercy – powiedział z uśmie-
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.