Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
5. W przydrożnej kawiarni rolę baru spełniała stara lada sklepowa. Stały przed nią trzy niskie stołki. Delaguerra zajął ten od strony drzwi i spojrzał wymownie na pianę osiadłą we wnętrzu pustego kufla. Barmanem był śniady chłopak w kombinezonie, o spłoszonym wzroku i przylizanych włosach. Jąkała. - Z-zmienić p-panu k-kufel? - wydukał. Delaguerra potrząsnął głową. Wstał. - Chrzczone to piwko, synu - powiedział ze smutkiem. - Bez smaku jak blondyna z motelu. - T-to "P-Portola". P-podobno n-najlepsze. - Ehe. Najgorsze. Albo je sprzedajesz, albo tracisz koncesję. Trzymaj się, synu. Podszedł do niskich drzwi wahadłowych i wyjrzał na zewnątrz. Na szosie kładły się coraz dłuższe cienie. Za pasem betonu znajdował się wyżwirowany placyk, ogrodzony białą siatką. Stał tam stary Cadillac Delaguerry i zakurzony, zdezelowany Ford. Wysoki chudzielec w ubraniu koloru khaki stał obok Cadillaka, przyglądając mu się. Policjant wyciągnął pękatą fajkę i nabił ją do połowy tytoniem z zamykanego na suwak kapciucha. Zapalił ją bez pośpiechu, starannie, i pstryknął zapałkę w kąt sali. Nagle zesztywniał. Wysoki chudzielec odwiązywał brezent zakrywający tył Cadillaka. Odchylił go i zajrzał pod spód. Delaguerra cicho otworzył drzwi i długim, swobodnym krokiem przeszedł przez betonową szosę. Jego buty na gumowej podeszwie zaszurały na żwirze parkingu, ale chudzielec się nie odwrócił. Policjant stanął obok niego. - Dobrze mi się zdawało, żeś za mną jechał - odezwał się posępnie. - O co chodzi? Nieznajomy odwrócił się bez pośpiechu. Miał długą, zgorzkniałą twarz i oczy o barwie wodorostów. Prawą rękę trzymał na lewym biodrze. Spod rozpiętego płaszcza wystawała kolba rewolweru, skierowana do przodu, na modłę kawaleryjską. Z bladym, fałszywym uśmieszkiem zmierzył Delaguerrę wzrokiem od stóp do głów. - To wasza bryczka? - A jak ci się zdaje? Chudzielec rozchylił płaszcz jeszcze szerzej, pokazując odznakę na piersi. - Mnie to się zdaje, że jestem leśniczym okręgu Toluca, uważasz pan? I zdaje mi się, że sezon na jelenie tak jakby się skończył. A o sezonie na łanie tom jeszcze nie słyszał. Delaguerra powoli spuścił wzrok, nachylił się i zajrzał pod brezent. Na jakichś rupieciach leżała tam młoda łania, a obok niej strzelba. Śmierć nie zamgliła łagodnych oczu zwierzęcia; spoglądały na niego jakby z niemym wyrzutem. Smukłą szyję łani pokrywała zakrzepła krew. Policjant wyprostował się. - Sprytnie pomyślane - rzucił cicho. - Masz pan zezwolenie na odstrzał? - Nie jestem myśliwym. - Co z tego? Widzę, że masz pan strzelbę. - Jestem z policji. - Gliniarz, co? A nie masz pan przypadkiem odznaki? - Przypadkiem mam. Delaguerra wyciągnął z kieszeni na piersiach odznakę policyjną, przetarł ją rękawem i podsunął leśniczemu pod nos. Ten wlepił w nią wzrok i oblizał się. - Porucznik ze śledczego, co? Z komendy miasta. - Na jego twarzy pojawiła się obojętność, znudzenie. - Dobra jest, poruczniku. Przejedziemy się teraz z kilometrów w dół waszą gablotą. Potem złapię okazję i wrócę po swoją. Delaguerra schował odznakę, starannie wytrząsnął fajkę i przydeptał żar. Poprawił brezent. - Jestem zatrzymany? - Właśnie, poruczniku. - No to w drogę. Wskoczył za kierownicę Cadillaka. Leśniczy okrążył samochód i usiadł obok niego. Policjant zapuścił silnik, cofnął wóz i ruszył w dół gładką betonową szosą. W oddali majaczyła przesłonięta gęstą mgłą dolina, nad którą górowały wysokie szczyty, odcinające się wyraźnie na tle nieba. Delaguerra prowadził swobodnie, bez pośpiechu. Samochód sunął w dół na jałowym biegu. Dwaj mężczyźni bez słowa patrzyli przed siebie. Po dłuższej chwili policjant przerwał ciszę: - Nie wiedziałem, że nad Jeziorem Pumy są jelenie. A dalej nie dotarłem. - Tam jest rezerwat, poruczniku - odparł spokojnie leśniczy, wyglądając przez zakurzoną szybę. - Wchodzi w skład lasów okręgu Toluca... a może pan o tym nie wiedział? - Nie wiedziałem. Nigdy wżyciu nie upolowałem jelenia. Nawet po ładnych paru latach w policji nie jestem aż taki twardy. Leśniczy tylko się uśmiechnął. Minęli przełęcz. Po prawej ręce mieli teraz opadający stok, po lewej zaś małe kaniony wrzynały się w zbocza gór. Niektórymi wąwozami biegły zarośnięte zielskiem i poorane koleinami drogi. Nagle Delaguerra gwałtownie skręcił w lewo, na pas czerwonawej ziemi i wysuszonej trawy. Wcisnął hamulec. Samochód zarzucił, zakołysał się i zarył w miejscu. Leśniczy odbił się od prawych drzwiczek wozu i grzmotnął w przednią szybę. Sypiąc przekleństwami, wyprostował się i sięgnął po broń. Delaguerra chwycił go za chudy, twardy nadgarstek i wykręcił. Leśniczy zbladł pod opalenizną. Lewą ręką pogmerał przy kaburze, lecz szybko zrezygnował. - Pogarszasz tylko swoją sytuację, tajniaku - wystękał. - Ktoś dzwonił do mnie do Salt Springs. Dostałem cynk, że w twoim wozie jest łania. Dowiedziałem się, jak wygląda twoja gablota i gdzie stoi. Ja... Delaguerra puścił jego rękę, wyciągnął mu colta z kabury i wyrzucił go z wozu. - Wysiadka. Chciałeś wracać okazją, to jazda. Co jest, pensyjka nie starcza już na życie? Sam żeś mi podrzucił tę łanię, krętaczu, tam nad jeziorem! Leśniczy wysiadł powoli. Z rozdziawionymi ustami stanął przy samochodzie, gapiąc się tępym wzrokiem. - Twardziel, co? - mruknął. - Jeszcze pożałujesz, tajniaku. Złożę skargę. Policjant przesunął się na sąsiedni fotel i wysiadł z prawej strony wozu. Stanął obok leśniczego. - Może się mylę - stwierdził powoli. - Może ktoś do ciebie dzwonił. A może nie. Wytaszczył martwą łanię z samochodu i nie spuszczając chudzielca z oka, ułożył ją na ziemi. Leśniczy nawet nie drgnął, nawet nie próbował zbliżyć się do swej broni, leżącej w trawie cztery metry dalej. Jego oczy o barwie wodorostów były matowe, zimne.
|
Wątki
|