- Grosik za twoje myśli...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.

- Jak świetnie wyglądasz.
- Wcale mnie nie słuchałaś.
- Owszem, słuchałam.
- Wpatrywałaś się we mnie. To mi działa na nerwy.
- Czyżby siostrze nie wolno było patrzyć na brata?
- Nie w sposób kazirodczy.
Usiadła grzecznie na fotelu i zaczęła wyciągać szyję, żeby dobrze przyjrzeć się olbrzymim szarym ścianom skalnym, obok których przejeżdżaliśmy.
- Zwykły spacer!
- Tak, też o tym pomyślałem i zacząłem mieć wątpli­wości.
- Co do siebie czy co do mnie?
- Głównie niepokoję się o ciebie.
- Zobaczymy, kto ustanie pierwszy!
Arachova była niedużą wioską wysoko, wysoko nad do­liną Delf; romantyczny grzbiet górski, obrośnięty różowy­mi i żółtymi domkami. Zacząłem pytać o drogę i odesłano mnie do stojącej obok kościoła chatki. W drzwiach poja­wiła się staruszka, w cieniu izby stał warsztat tkacki, a na nim do połowy utkany czerwony kilim. Po paru minutach rozmowy stało się jasne, że góra nie kłamie.
Alison spojrzała na mnie badawczo: - Co ona powie­działa?
- Że idzie się cały czas stromo pod górę. Że musi to zająć sześć godzin.
- No i dobrze. To samo mówi twój bedeker. Na szczyt należy dojść o zachodzie słońca. - Spojrzałem na to gigantyczne szare zbocze. Staruszka zdjęła wiszący za drzwiami klucz. - Co ona mówi?
- Że stoi tam chata.
- No to czym się martwimy?
- Mówi, że jest tam przeraźliwie zimno. - Ale w żarze południa trudno było w to uwierzyć. Alison oparła rę­ce na biodrach.
- Obiecałeś mi przygodę. Proszę o przygodę.
Spojrzałem na staruszkę, potem znów na Alison. Zdjęła ciemne okulary i patrzyła na mnie surowo i groźnie, a chociaż żartowała, zobaczyłem w jej wzroku podejrzli­wość. Gdyby odgadła, że zależy mi na tym, by nie spędzić z nią nocy w tym samym pokoju, z mojej aureoli zostałby tylko pył.
Akurat przechodził jakiś mężczyzna z mułem i starusz­ka go zawołała. Szedł po chrust w pobliże schroniska, Alison mogłaby więc pojechać na mule.
- Spytaj, czy mogę wejść do chaty i przebrać się w dżinsy.
Widać było nam to przeznaczone.
 
 
40
 
Ścieżka zygzakiem wspinała się po ścianie góry; niedłu­go znaleźliśmy się na wyższej części Parnasu. Wiosennie chłodny wiatr wiał nad paroma milami łąki. A dalej po­nure czarne jodły i szare urwiska skał wspinały się i nikły w puszystych białych obłokach. Alison zsiadła z muła i ra­zem szliśmy po darni. Mulnik miał około czterdziestki, pod złamanym nosem jeżyły się zamaszyste wąsy, biła od nie­go niezależność. Opowiedział nam o życiu pasterzy, życiu pełnym słonecznych godzin, liczenia i dojenia owiec, peł­nym odległych gwiazd, chłodnych wiatrów, nieskończonej ciszy przerywanej tylko dźwiękiem dzwoneczków i nagłym pojawieniem się wilka czy orła; o życiu, które od sześciu tysięcy lat nie uległo najmniejszej zmianie. Tłumaczyłem jego słowa Alison. Od razu nabrała do niego sympatii i mimo bariery języka nawiązała z nim na pół seksualny, na pół filantropijny kontakt.
Opowiadał, że przez jakiś czas pracował w Atenach, ale then hyparchi esychia, nie było tam ciszy, spokoju, Alison spodobało się słowo: esychia. Esychia, esychia, powtarzała. On śmiał się i poprawiał jej wymowę; zatrzymywał ją ru­chem ręki w pół słowa i dyrygował nią jak orkiestrą. Spoglądał na mnie, spod oka, lecz wyzywająco, jakby chciał sprawdzić, czy nie razi mnie zachowanie Alison. Udawałem obojętność, ale nie mogłem się oprzeć sympatii do tego mężczyzny; był on typowym wieśniakiem grec­kim, a wieśniacy greccy jak wiadomo są najbardziej nie­zależni i najmilsi ze wszystkich wieśniaków Europy; nie mogłem też się oprzeć sympatii do Alison za to, że go tak od razu polubiła.
Z drugiej strony łąki stały obok potoku dwie kalyvia, dwie chatki z nieciosanych kamieni. Stąd nasz mulnik musiał pójść inną ścieżką. Alison impulsywnie sięgnęła do przewieszonej przez ramię czerwonej greckiej torby i wy­jęła z niej dwie paczki papierosów. - Esychia - powie­dział pasterz. Bez końca ściskali sobie ręce, a ja ich sfo­tografowałem.
- Esychia, esychia. Powiedz mu, że wiem, co to znaczy.
- Wie, że wiesz. Za to cię właśnie lubi. Wreszcie ruszyliśmy ścieżką wśród jodeł.
- Uważasz mnie za sentymentalną idiotkę.
- Nie. Ale wystarczyłaby jedna paczka.
- Nie wystarczyła. Polubiłam go tak, że i dwie paczki to mało.
Potem zauważyła: - Jakie to piękne słowo.
- Skazane na zagładę.
Chwilę wspinaliśmy się. - Posłuchaj tylko.
Zatrzymaliśmy się na kamienistej ścieżce i zaczęliśmy nadsłuchiwać, ale wokół była tylko cisza, esychia i lekki szum gałęzi jodeł. Alison wzięła mnie za rękę i poszliśmy dalej.
Ścieżka wspinała się wśród drzew polankami rojnymi od motyli, a potem skalną powierzchnią, na której często gu­biliśmy jej ślad. Im byliśmy wyżej, tym robiło się chłod­niej i szczyt góry, szary, wilgotny, polarny zniknął w chmurze. Rzadko się odzywaliśmy, brakło nam tchu. Ale wysiłek fizyczny, uczucie osamotnienia, fakt, że co chwila musiałem podawać Alison rękę, bo ścieżka zamieniła się w kamieniste wysokie schody - wszystko to przełamało naszą rezerwę, wprowadziło atmosferę aseksualnego kole­żeństwa.
Do schroniska doszliśmy około szóstej. Schowane było tuż nad linią lasów, maleńka pozbawiona okien kamienna chatka, nad beczkowo sklepionym dachem sterczał komin. Drzwi były żelazne, zardzewiałe, podziurawione kulami pewnie jakiejś potyczki z komunistycznymi andarte pod­czas wojny domowej. W środku stały cztery prycze, leżał stos starych czerwonych koców, znajdował się piecyk, lam­pa, piła i siekiera, a nawet nafty. Ale wszystko wyglądało tak, jakby od wielu lat nikt tu nie spędził nocy.
- Jestem za tym, żeby tu zostać. - Alison nawet nie odpowiedziała, tylko włożyła sweter.
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.