czymś wręcz niepoważnym w porównaniu z tym, co właśnie przeczytał na taśmie teleksu...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.

Codziennie, w ramach samoedukacji i treningu, Michael wybierał kilka ważniejszych
wiadomości dnia i pisał w oparciu o nie wstępniak na dwa tysiące słów. Ćwiczenia te wykonywał
na swój prywatny użytek. Ich owoców strzegł zazdrośnie, nie pokazując nikomu, a zwłaszcza
Desmondowi Blake’owi, którego cięty sarkazm i skłonności do zrzynania z innych były
Michaelowi znane aż nadto i uczyniły go ostrożnym. Trzymał swoje artykuły w kopercie ukrytej
w najniższej szufladzie swego biurka, zamykanej na klucz.
Zazwyczaj Michael robił te wprawki w wolnych chwilach, zostając wieczorem po godzinach
lub przesiadując do późnej nocy w wynajętym pokoiku w Hillbrow i wystukując je na swoim
wysłużonym remingtonie.
Tego ranka był jednak tak poruszony niepowodzeniem apelacji Gamy, że nie mógł skupić się
na biografii Kennedy’ego. Obraz królewskiego oblicza czarnego człowieka odzianego w
lamparcią skórę stanął mu znów przed oczami, a wypowiedziane przez Mosesa słowa wciąż
rozbrzmiewały w uszach.
Nagle wyciągnął rękę i wyrwał z maszyny zapisaną do połowy kartkę. Pośpiesznie wkręcił
czysty papier. Nie musiał się długo namyślać, palce szybko uderzały w klawisze. Przed oczami
Michaela wyskoczyły pierwsze słowa: „Narodziny męczennika...”
Przesunął papierosa w kącik ust i spojrzał z ukosa na unoszące się w powietrzu zwoje dymu.
Słowa pojawiały się szybkim staccato. Nie musiał szukać faktów, dat ani liczb. Miał je wszystkie
w głowie, przejrzyste i świeże. Pisał bez wytchnienia. Nie musiał dobierać słów, spadały na
papier niemal bez udziału jego woli.
Kiedy pół godziny później skończył, wiedział, że jest to najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek
napisał. Przeczytał artykuł jeszcze raz, porażony siłą własnych słów, po czym wstał zza biurka.
Czuł niepokój, był zdenerwowany. Wysiłek tworzenia, zamiast go wyczerpać i uspokoić,
wywołał podniecenie. Musiał wyjść.
Zostawił papier w maszynie i chwycił wiszącą na oparciu krzesła marynarkę. Zastępca
naczelnego spojrzał na niego pytająco.
– Idę poszukać Desa – powiedział. W redakcji obowiązywała niepisana umowa o ochronie
Desmonda Blake’a przed nim samym i przed ginem. Zastępca skinął więc głową przyzwalająco i
powrócił do swojej roboty.
Znalazłszy się na zewnątrz, Michael szedł szybko, z rękami wciśniętymi głęboko w
kieszenie, pewnie stawiając kroki i roztrącając przechodniów. Nie zważał na to dokąd idzie, ale
też nie zdziwiło go, kiedy w końcu znalazł się w głównej hali johannesburskiego dworca
kolejowego.
W kiosku obok kas kupił kawę w papierowym kubeczku i usiadł na tej samej co zawsze
ławce. Zapalił papierosa i podniósł wzrok na szklaną kopułę dworca. Malowidła Pierneefa
znajdowały się tak wysoko, że niewielu z tysięcy podróżnych przewijających się każdego dnia
przez halę w ogóle je zauważało.
Dla Michaela malowidła te stanowiły kwintesencję kontynentu, destylat Afryki, oddawały
całą jej bezgraniczność i skończone piękno.
Niczym anielski chór, wyśpiewywały pełnym głosem to wszystko, co próbował zawrzeć w
swoich niezdarnych, kulejących zdaniach.
Kiedy wreszcie opuścił masywny, kamienny budynek, czuł się odprężony.
Znalazł Desa Blake’a na jego stałym miejscu przy końcu baru u George’a.
– Jesteś stróżem swego brata? – spytał Des wyniośle, ale jego słowa zlały się w bełkot.
Trzeba było nieprawdopodobnej wręcz ilości ginu, żeby Des zaczął bełkotać.
– Zastępca pana szuka – skłamał Michael.
Nieraz zastanawiał się, co go obchodzi ten człowiek, czemu w ogóle ktokolwiek zawraca
sobie nim głowę. Wreszcie któryś ze starszych pracowników gazety udzielił mu odpowiedzi na to
pytanie:
– On był kiedyś wielkim dziennikarzem, musimy dbać o to, co nasze.
Des miał pewne trudności z wsadzeniem papierosa w cygarniczkę z kości słoniowej. Michael
zrobił to za niego. Podając mu ogień, powiedział:
– Chodźmy, panie Blake. Czekają na pana.
– Courtney, chyba powinienem cię ostrzec. Obawiam się, że tego nie wytrzymasz. Nie
przeskoczysz samego siebie, chłopie. Jesteś tylko synalkiem bogatego tatusia, niczym więcej.
Nigdy nie dorośniesz do pięt nawet najgorszemu dupkowi w tym zawodzie.
– Chodźmy, panie Blake – powtórzył Michael ze znużeniem w głosie i wziął Desa pod ramię,
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.