Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Myślał przez chwilę, ciągle jeszcze półprzytomny, potem rozejrzał się dokoła.
- Karenira? Cisza. - Karenira! Nie było jej. Matowy świt powoli rozjaśniał Zły Kraj, musiałby ją zobaczyć, gdyby była gdzieś w pobliżu. Zrozumiał nagle, że się boi. Musiało, musiało stać się coś strasznego, gdzie ona jest, gdzie poszła? Na Moc, przecież to Obszar! - Karenira! Bał się. O nią, nie o siebie. Choć o siebie też. Po raz pierwszy zrozumiał, jak strasznie opuszczony, samotny i bezbronny musi czuć się człowiek w Złym Kraju, gdy nie ma obok niego nikogo. Choćby nawet Zły Kraj był tak cichy i spokojny jak teraz - przecież był w jakiś sposób... straszny. Był przesiąknięty strachem, tym rodzajem strachu, który najchętniej lubi atakować samotnych. Zerwał się z ziemi i pochwycił miecz. Znajomy chłód rękojeści przywrócił spokój. Wydobył brzeszczot z pochwy i oparł się na broni jak na lasce. Gold - kiedyś - uczył go, że nigdy nie należy tego robić. Wbicie miecza w ziemię to grombelardzki symbol poddania się do niewoli, w ogóle wbicie broni w ziemię - sprowadza nieszczęście. Zawsze. Nie traktował serio wszystkich przykazań Golda, niektóre były po prostu niepoważne i zabawne. Zresztą teraz i tak nie potrafiłby się zdobyć na przestrzeganie symbolicznych gestów. Był zbyt zdenerwowany. Spojrzał na wschód, tam, gdzie wczoraj widzieli błyski i słyszeli wybuchy. Niebezpieczeństwo, które zabrało Karenirę, mogło przyjść tylko stamtąd. Był., był w jakiś sposób pewien, że nie odeszła z własnej woli. Nie, nie mogłaby przecież pozostawić go samego - śpiącego i bezbronnego wobec niebezpieczeństw Złego Kraju. Zapominając o worku z prowiantem ruszył przed siebie. Prawie biegł. Potem, gdy wschodzące słońce na dobre rozjaśniło niebo - jeszcze przyspieszył. Zmierzał wprost ku słonecznej tarczy, wpatrzony w jej skrawek, wyłaniający się powoli spoza horyzontu. Biegł i biegł. Potem, od strony kalającej horyzont olbrzymiej, czarnej plamy, doleciał go słaby, pełen przerażenia głos. Poznał go. Mocniej chwycił miecz i jak burza pognał przed siebie. Krzyk Kareniry powtórzył się, ale teraz splatały się z nim inne głosy; głosy, których złowrogie brzmienie przeszyło Dartańczyka dreszczem. Nie wydawały ich bowiem ludzkie gardła... - Kaaraaa!! *** Dysząc ze zmęczenia, ociekając potem, z jękiem cisnęła na stos ostatni odłam muru i opadła nań bezwładnie. Z przerażenia, wstrętu do samej siebie i zmęczenia chciało jej się rzygać, czuła wodnistą, rzadką ślinę o charakterystycznym posmaku, bezustannie napływająca do ust. Pluła nią prawie bez przerwy. Była przerażona, śmiertelnie przerażona i wstrząśnięta tym co zrobiła. Zabiła w ciągu swego życia wielu ludzi. Ale nigdy... Gdy wtedy... już po... tym, otworzyła oczy i zobaczyła... zobaczyła ją przyszpiloną do ziemi - zesikała się z przerażenia. Potem na oślep rzuciła się do ucieczki, ale nogi odmówiły posłuszeństwa. Ze szlochem runęła na ziemię, drąc ją paznokciami. Długo płakała, powtarzając jego imię, potem - drżąc na całym ciele - wróciła. Zawlokła drobne zwłoki między gruzy i z żołądkiem w gardle pokryła je olbrzymim stosem kamieni. Teraz leżała na tym strasznym grobie i uspokajała się powoli. Powstała. Z pochyloną głową odwróciła się powoli i ciężko. Zamarła, zalana nową falą przerażenia... Zwartym kręgiem, zwartą, zawziętą gromadą otaczały ją olbrzymie, kudłate psy. Dzwoniły pozrywane łańcuchy, a w głębi szerokich gardzieli narastał złowrogi, głuchy pomruk. Ze wściekłością i rozpaczą wpadł w ogromny, kłębiący się żywy stos potwornych zwierząt. Miecz śmigał jak błyskawica, ścinał nim, rąbał i ciął jak szalony. Odrąbane łby i łapy leciały na boki, chrzęst przecinanych i łamanych kości splatał się z bolesnym wyciem psów i jego ochrypłym krzykiem. Wymordował je w ciągu pół minuty, wymordował tym łatwiej, że nie zwracały na niego żadnej uwagi, bez reszty pochłonięte szarpaniem tego, co znajdowało się na samym spodzie. Cisnął miecz a potem rękami i nogami spychał trupy na boki. Porwał ją w ramiona. - Kara! Kara! Krzyczał bez przerwy jak obłąkany, pośród straszliwego, rozdzierającego serce bólu... nie wiedział, jak trzymać okropnie poszarpane kłami nogi i ręce dziewczyny, jak zatamować krew płynącą z pogryzionego brzucha. Zapłakał tak strasznie, że przez łzy nie był w stanie dostrzec nawet jej twarzy. - Ka... Kareńka... Kareńka... Trzymał bezwładną głowę na kolanach, jak ślepiec dotykał palcami draśniętego psimi zębami policzka i kurczowo zaciśniętych na gardle, broniących przystępu do niego dłoni. - Kara... na Moc... Kara... Urwany, zduszony jęk i rzężenie były dla niego najpiękniejszymi dźwiękami, jakie kiedykolwiek usłyszał z jej ust. Poruszyła się. - Kara! Kara! Cze... czekaj, słyszysz?! Kara! Już, kochanie, na Moc, już! Kara!
|
WÄ…tki
|