- Aha...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Więc prowadź.
- Nie masz żadnej magii, która wskazałaby ci drogę?
- Nie przy sobie. Nie spodziewałam się, że będzie mi po­trzebna. Dorastałam w tym mieście, kiedy jeszcze nazywano je Nowym Ethsharem. Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo się rozrosło i zmieniło.
Valder przyjrzał się jej z zaciekawieniem. Na oko ocenił, że ma dwadzieścia kilka lat, lecz choć miasto zmieniło się bardzo za jego życia; nie sądził, by jakieś większe zmiany nastąpiły w ostatnich dwudziestu latach. Co więcej, nigdy nie słyszał, by ktoś je nazywał Nowym Ethsharem.
To jednak nie jego sprawa, uznał. Umocował pochwę u pasa, wsunął miecz i poprowadził kobietę w stronę placu przy Połu­dniowej Bramie. Dotarli na miejsce bez dalszych wypadków, a potem kobieta objęła prowadzenie. Valder szedł za nią bez protestów. Zapytał jednak:
- Dokąd idziemy? Z tego, co mówiłaś, nie mieszkasz w mie­ście.
- Nie, ale mieszka jeden z moich byłych uczniów.
Raz jeszcze Valder się zdziwił. W jaki sposób ta młoda kobieta mogła mieć byłych uczniów? Sądząc z wieku, sama nie­dawno skończyła naukę. A jednak szedł za nią w milczeniu, a stopy bolały go coraz bardziej. Z każdym krokiem odkrywał też kolejne sińce, których nie dostrzegł zaraz po upadku.
Stracił poczucie czasu, ale wyraźnie było późno. Kiedy ode­szli dwie przecznice od targu, ulice opustoszały, a pochodnie paliły się słabo; niektóre zgasły. Sam też czuł się wypalony - miał za sobą długi ciężki dzień. Przez chwilę zastanawiał się, dlaczego właściwie idzie za kobietą; uznał jednak, że w końcu winna mu była jakąś przysługę za pomoc. Może uda się przy­najmniej zaoszczędzić na noclegu.
Wreszcie stanęli przed drzwiami niewielkiej pracowni w Dzielnicy Magów. Szyld głosił “Agravan Złotooki. Mag Nadzwyczajny”. W oknach wciąż paliło się światło.
Przewodniczka Valdera zastukała dwa razy i po chwili otwo­rzył jej młody człowiek, który rzeczywiście miał jedno oko zło­te, a drugie jasnoniebieskie.
- Pani! - wykrzyknął. - Co cię zatrzymało? I kto to jest?
- Wszystko ci opowiem, Agravanie. Najpierw daj coś do pi­cia. Myślę też, że przyda się miękkie łóżko. Prawda, przyjacie­lu? Pytania mogą zaczekać do rana.
Valder, który w tej chwili był już półprzytomny, zdołał kiw­nąć głową na zgodę. Wspiął się jakoś na schody, runął na łóżko i zasnął natychmiast.
rozdział 30
 
Valder zbudził się, nie wiedząc, gdzie się znajduje. Pa­mięć o nocnych wydarzeniach wracała stopniowo, a szybki rzut oka dookoła przypomniał mu, że śpi na pięterku pracowni maga. Pokój wypełniały księgi i tajemnicze przyrządy upchane na półkach i stołach; łóżko stało wciśnięte w kąt. Poczuł nagły i nierozsądny przypływ nadziei. Wreszcie znalazł maga, który był mu coś dłużny... Może uda się coś za­łatwić w sprawie Wirikidora!
Jednak nadzieja szybko minęła, gdy przypomniał sobie słowa Lurenny. Sprawy miecza w żaden sposób nie da się załatwić.
Może jednak poprosić o przywrócenie wzroku, jeśli kobieta, którą ocalił, będzie naprawdę wdzięczna. Byłoby to ulgą i po­mogło odsunąć dzień, kiedy śmierć stanie się lepsza od wymu­szonego życia.
Wstał więc i natychmiast tego pożałował. Za długo chodził przez ostatnie dni i do tego spał w butach. Nogi i stopy bolały go, swędziały, były lepkie od potu. Znalazł dzban pełen wody, który ktoś przewidująco dostarczył, zdjął więc buty, żeby umyć stopy.
Przy tym niezbyt eleganckim zajęciu zastał go Agravan.
- Dzień dobry panu! - zawołał młody mag.
- Witaj - odparł Valder. - Dzięki za gościnność.
- Och, to drobiazg. Winien jestem Iridith więcej, niż zdołam spłacić, a pan, jak się zdaje, wyświadczył jej przysługę.
- To miło z jej strony, że tak uważa.
- Ma pan ochotę na śniadanie? Iridith już się obudziła, a je­stem pewien, że mamy sobie wiele do powiedzenia.
- Z przyjemnością - odparł Valder, choć nie miał pojęcia, co mógłby takiego powiedzieć, aby zainteresować parę magów.
Wciągnął buty i zszedł za gospodarzem na dół.
Śniadanie było solidne, ale rozmowa zmieniła się niemal w monolog Valdera. Opowiedział szczegółowo o naturze Wirikidora, jak to się stało, że w ogóle zdobył zaklęty miecz, i jakie podjął próby, aby rozwiązać tę sytuację.
- Czy naprawdę chcesz umrzeć? - spytała Iridith, kiedy skończył.
- Nie - przyznał Valder. - Ale to chyba lepsze niż pozostałe możliwości.
- Ale czy istnieje tylko jedno wyjście?
- Mówiłem już, że rozmawiałem z magami w tej sprawie. Stwierdzili, że nie można przełamać zaklęcia, nie zabijając mnie przy tym.
- To chyba prawda. Ja z pewnością nie wiedziałabym, jak się do tego zabrać - przyznała Iridith, smarując masłem grzankę. - Jednak, jak ci już mówił Tagger Młodszy, zawsze można jakoś obejść przeszkodę. Nigdy chłopaka nie spotkałam, ale wydaje się całkiem rozsądny.
- Jak można obejść taką przeszkodę? Będę żył tak długo, jak długo jestem właścicielem miecza, a będę go miał tak długo, jak długo żyję. Z tej sytuacji nie ma wyjścia. Będę się starzał przez wieczność, chyba że zabiję jeszcze osiemnastu ludzi i poz­wolę zamordować siebie. Podoba mi się pomysł wiecznego ży­cia, ale nie wtedy, gdy będę coraz starszy.
- Aha. Ale dlaczego miałbyś się starzeć?
Valder zastanowił się, czy kobieta świadomie nie udaje głupiej.
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.