− Hulaka − mówiono jej − próżniak, bałamut, bankrut! A ona: − Nie ma na świecie aniołów...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Każdy człowiek ma wady i on je ma i także. Ale ja go z
wadami i pomimo wad kocham i nigdy, aż do grobowej deski, kochać nie przestanę!
A kiedy matka i najbliżsi krewni stanowczo małżeństwu temu opierać się próbowali,
oświadczyła, że w razie stawiania jej dalszych przeszkód z domu ucieknie, ani domyśla
się, jakim sposobem i kiedy ucieknie, z wybranym swoim w jakim ustronnym kościółku
ślub weźmie, a potem matkę i krewnych o przebaczenie poprosi. Że przebaczą, to dla niej
wątpliwości nie ulega, bo ją kochają przecież − i jak jeszcze! A w dodatku szczęście jej
przepraszać ich za nią będzie. Bo ona pomimo wszystkich przepowiedni czarnych i krakań
kruczych ani na chwileczkę o przyszłym szczęściu swym nie wątpi.
Znając ją wszyscy wiedzieli, że to, co mówi, może próżną groźbą nie być. Tak żywą i
śmiałą była, tak dzielnie matce w gospodarstwie dopomagała, tak ochoczo do każdej za-
bawy albo roboty stawała, że kozakiem−dziewczyną ją nazywano. Mogła bardzo łatwo
uczynić to, na co inne stworzenie, potulne i nieśmiałe, zdobyć by się nie potrafiło.
Przy tym zdawało się nawet, że ten kościółek ustronny i takie na drodze niezwykłej zło-
żenie dowodu miłości wybranemu posiadać dla niej mogły urok pewien, poetyczny czy
romantyczny, bo za poezją w ogóle przepadała i pomimo niezwykłej żywości swej do ma-
rzycielstwa miała skłonność. Dużo za północ nieraz w poemacie jakimś zaczytać się
umiała albo na pięknie zachodzące słońce, na ładny widoczek leśny, na łąkę bogato roz-
66
kwitłą zapatrzyć się tak, że jak ze snu budzić ją było trzeba, a gdy wybrany zasiadał do
fortepianu i głosem bardzo miłym śpiewać zaczynał: „Stój, poczekaj, moja duszko, skąd
drobniuchną strzyżesz nóżką” albo: „Dwa gołębie wodę piły, a dwa ją mąciły”, do naj-
ciemniejszego w pokoju kącika usuwała się i po świeżej jak jutrznia jej twarzy cichuteńko
spływać zaczynały perliste łzy.
Matce, krewnym, przyjaciółkom, wszystkim, którzy ją przed złym wyborem i losem
ostrzegali, mawiała:
− Od ruiny majątkowej posagiem swym go wyratuję, do porządnego życia przyzwyczai
się, bo mię kocha. A czyż może być na świecie szczęście większe, wyższe, jak wyratować,
uszczęśliwić, uszlachetnić, udoskonalić człowieka kochanego.
I gdy to mówiła, piwne źrenice jej sypały złotymi skrami, a policzki przemieniały się z
płatków jaśminowych w pąsowe róże.
Nie było rady. Pobrali się i po krótkiej przerwie, która zdawała się urzeczywistniać ma-
rzenia kozaka−dziewczyny, w sercu, w głowie, w sposobie życia jej wybranego wszystko
poszło po dawnemu. Tak jak dawniej począł próżniaczyć, w karty grać, na huczne polowa-
nia jeździć, różnym paniom i nie paniom głowy zawracać, jej posag i resztki majątku swe-
go galopem roztrwaniać.
Uszlachetnienie i udoskonalenie kochanego człowieka nie udały się, czy i szczęście
także? Naturalnie, ale tego domyślać się tylko było można, bo pani Teresa pomimo praw-
domówności i wielomówności swej o losie swym i wszystkim, co on jej przyniósł, jak grób
czy kamień milczała. Byłaż w milczeniu tym ambicja, skarg i użalań się nie znosząca, czy
pomimo wszystkiego trwające kochanie? Jedno i drugie zapewne, lecz może więcej drugie
niż pierwsze. Może pani Teresa należała do tych natur głębokich, w które gdy raz kochanie
zapadnie, to go ani gorzkie łzy zawodu zalać, ani palące żelazo bólu wypiec nie są zdolne.
I to tylko widzieli wszyscy, że jak przedtem męża, tak potem dzieci, gdy na świat przy-
chodzić zaczęły, kochała z czułością i troskliwością niezmierną, entuzjastycznie, bez gra-
nic. Inaczej widać kochać nie umiała i taka właśnie miłość musiała być koniecznym i
wierzchołkowym wykwitem jej natury.
Sprowadziła też miłość ta w jej życiu dalszym następstwo dość osobliwe.
Kiedy ostatecznie majątkowo zrujnowani, ona i mąż jej, z trojgiem już dzieci, za-
mieszkali w folwarczku malutkim, jedyną już ich własność stanowiącym, pani Teresa wnet
obejrzała się po niedużych kawałkach pola, łąki, lasu, po zabudowaniach gospodarskich,
po rachunkach dzierżawcy, który im w małym domku miejsca ustępował, i zabrała się do
pracy.
Zrozumiała, że wioszczyna ta, w cichą samotność równin poleskich rzucona, stanowiła
warsztat jedyny, na którym wyprząść i wytkać trzeba było byt tych, których kochała, że ten
domek pod słomianą strzechą, pomiędzy stare lipy i grusze wtulony, musi stać się opoką
dla stóp drobnych, dla długiej przyszłości jej dzieci i że ona jedna tkać na warsztacie, opo-
kę przed skruszeniem się uchować potrafi. Pomocnika, tym bardziej wyręczyciela, nie
miała, nie! Więc do warsztatu i opoki zabrała się sama żwawo, energicznie i rozpoczęło się
dla niej życie twarde, szorstkie, jak wór sieczką napełnione drobiazgami, które tak jak
źdźbła sieczki były dla dotknięcia ostre i kłujące, dla oczu szpetne i przykre.
On, licznych i mniej albo więcej majętnych krewnych mając, jeździł od dworu do dwo-
ru, tu tygodnie, tam miesiące bawiąc się i bawiąc, dla obyczajów gładkich i humoru weso-
łego wszędzie mile witany i widziany, zawsze jeszcze paniom podobający się i przypodo-
bujący, ładnie śpiewający, na polowaniach umiejący strzelać celnie, a potem o nich naj-
śmieszniejsze anegdoty opowiadać.
Do domu zaglądał kiedy niekiedy, w zgrabnych ramionach dzieci przez czas jakiś po-
huśtał, żonę pieszczotami i czułościami osypał, a potem poziewać z nudy, wyciągać się w
całej długości na sprzętach, nad nieszczęściami swymi biadać zaczynał, aż po niedługim
67
czasie następowała pora humoru piekielnego, posępności grobowej, fukania na wszystko i
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.