Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
A tych rzeczy, co po niej zosta∏y, tak by∏o niewiele, ˝e po sprzeda-
niu nawet na porzàdny pogrzeb nie starczy∏o. I na koszt miasta jà po- chowali. Czy to wtedy? Czy to si´ wtedy ju˝ zacz´∏o? Jak kto woli – bo w∏a- Êciwie j u ˝ tak i j e s z c z e nie. Na s∏upach og∏oszeniowych coraz wićej obwieszczeƒ: „Licytacja – licytacja – przetarg – licytacja”. Puch- nà od nich i gazety, a tu˝ obok og∏oszenia: „korzystnie – przyst´pnie – na dogodnych warunkach – sprzedam – sprzedam”. Meble, porcelan´ (KPM, MiÊni´, Villeroy & Bosch, wzór cebulowy Rosenthal), dywany, sztuçce, bieliznśto∏owà, ksi´gozbiory, lampy, obrazy. Place, dzia∏ki, czynszowe kamienice, dobrze prosperujàce pracownie, wytwórnie, sklepy, instalacje warsztatowe, maszyny, apteki, gabinety lekarskie, wytworne wille. Istotnie – okazje jakich ma∏o. I w ciasnych, ciemnych salach licytacyjnych t∏ok niebywa∏y. Raz czy drugi trafiam do nich i ja z radoÊnie podnieconà Nelly. Niby nic nadzwyczajnego, choçby: – Kandelabr z bràzu szeÊcioramienny, cena wywo∏awcza... – i zaraz po- tem – po raz pierwszy, po raz drugi, po raz trzeci! I – trrrach. M∏otek przybija nieub∏aganym trzaÊnićiem dokonanà w∏aÊnie transakcj´, a nast´pnie... Nie. Wcale nie jest to takie zwyczajne. Nieuchwytny, z∏owrogi za- pach wype∏nia mroczne salki, gśtnieje w oparach oddechu st∏oczonej ludzkiej ci˝by, tràci ni to spaleniznà, ni to zgniliznà – d∏awi. I wićej ju˝ nie chodzńa te – niesamowite mimo pospolitych pozorów – im- prezy, mimo ˝e prasa, a z czasem nawet i radio nawo∏ujà donoÊnie: okazja – okazja – okazja! Có˝ to si´ dzieje? Có˝ w tym dziwnego, ˝e ludzie podró˝ujà, prze- mieszczajà sińa te i inne miejsca szerokiego Êwiata? I có˝ dziwnego, ˝e pe∏no, coraz wićej ich w∏aÊnie w portach. Stàd przecie˝ odchodzà statki – tu kursuje z rosnàcym powodzeniem transoceaniczny prze- wóz najnowoczeÊniejszà Gdynia-America Line. Co chcà – to z sobà (jeszcze!) biorà. Co zb´dne albo w transporcie k∏opotliwe – od r´ki - 175 - sprzedajà na miejscu. Bo i pieniàdze potrzebne. A z czasem – coraz wićej pieni´dzy. I póêniej – ju˝ tylko pieniàdze. Wyje˝d˝ajà. Niepostrze˝enie, z wolna jedynie narastajàc, zaczyna si´ ów exodus, wielka w´drówka ludów – która˝ to ju˝ z kolei? Na po- czàtek – gdy przy walnej pomocy hitlerowskiej Luftwaffe (której prze- cie˝ wcale mia∏o nie byç! Którà starannie acz w tajemnicy wyszkoli∏ niespodziewany cichy sojusznik – Zwiàzek Sowiecki) – zatopiona ju˝ we krwi zosta∏a na niemal pó∏ wieku republikaƒska Hiszpania – gdy po˝ary do wtóru t∏uczonych szyb i szk∏a rozÊwietli∏y ponurà ciemnoÊç hitlerowskiej kryszta∏owej nocy (Kristallnacht), czyli wielkiego pogro- mu – wyje˝d˝aç zaczĺi najbardziej dalekowzroczni, najprzezorniejsi. Nie tylko ˚ydzi. Emigrowaç zaczĺi z Niemiec – póêniej z Austrii i Czechos∏owacji – pisarze, artyÊci, lekarze, muzycy, plastycy, aktorzy, zdolni publicyÊci, wybitni uczeni, a te˝ niejeden majster drukarstwa czy r´kodzie∏a. Zresztà, któ˝ w MieÊcie rozpozna∏by ich – jeÊli nie by- li w uderzajàcy jakiÊ sposób „podobni”. Pró˝no tu szukaç d∏ugich cha- ∏atów, pejsów, jarmu∏ek, kaftanowej biedoty i wyblad∏ych, chasydz- kich m∏odzieƒców o pa∏ajàcych, od spraw tego Êwiata oderwanych oczach, prowadzàcych z obu stron pod rće brodatych, dostojnych ra- binów w czarnych jedwabiach i sutych, lisich czapach. Tych ostatnich oglàda∏am tylko podczas corocznych pobytów u wód w Karlsbadzie, alias Karlovych Varach, gdzie przyje˝d˝ali na kuracje. A biedot´ ˝y- dowskà – nie w Warszawie, lecz na szkolnych wycieczkach lub w wi- leƒskich zau∏kach, które przez kilka lat z rz´du te˝ odwiedza∏am pod- czas d∏ugich, letnich wakacji. Jedynà ortodoksyjnà ˝ydówkà, jakà zapami´ta∏am z wczesnego dzieciƒstwa, by∏a nasza sàsiadka, pani Goldknopf. Niska, oty∏a, w ru- dawej peruce, przynosi∏a nam okràg∏e, smakowite mace, które pojada- ∏yÊmy z Pam, opalajàc je nad ogarkiem Êwiecy – wtedy by∏y bardziej chrupkie. ByliÊmy chyba jej „szabes gojami”1, bo jak przez mg∏´ pa- mi´tam przenoszenie przez wspólnà sieƒ jakichÊ woreczków i naczyƒ. Ale w du˝ym niemieckim mieÊcie rozpoznaç ˚yda by∏o niezmiernie trudno. Zaadaptowali si´ tam od dawna, ubierali jak wszyscy, chodzi- li starannie wygoleni, posy∏ali dzieci do normalnych – oczywiÊcie z wyjàtkiem nauki religii – szkó∏ i po prostu byli lojalnymi obywatela- mi swego kraju, tyle ˝e odmiennego wyznania. Ale ta – prywatna w koƒcu – ró˝nica jakoÊ przez lata ca∏e ani im, ani nam nie przeszka- dza∏a. ------- 1 Osoba wykonujàca podczas szabasu, b´dàcego dla ˝ydów Êwiàtecznym dniem odpoczynku, prace, których w tym czasie nie wolno im wykonywaç. - 176 - – Zresztà jestem Niemcem – wywodzi∏ wytworny mecenas Schleier- mann, gdy spotkaliÊmy siź nim w kawiarni. (Mo˝na si´ by∏o – jesz- cze – spotykaç w kawiarni – choç nied∏ugo ju˝ – o, nied∏ugo!). – Móg∏- bym panu – zwróci∏ si´ do Ojca – pokazaç pamiàtki mej m∏odoÊci: bli- zn´ przez ca∏à pierÊ, a w biurku EK II i EK I (odznaczenia bojowe, ˝e- lazne krzy˝e równe mniej wićej naszemu Krzy˝owi Walecznych). I Niemcem byç nie przestan´. Tak wyros∏em, tak mnie wychowano. A tu odmawiajà mi nagle ojczyzny. No có˝, zrezygnowa∏em z radco- stwa w banku, jad´ do Anglii. Tam znajd´ wspólnika. Kolegźe stu- diów w Heidelbergu. Przykry, oczywiÊcie, ten nag∏y zalew barbarzyƒ- stwa. No, ale có˝, to przejÊciowe, przejÊciowe... – Jad´ do Francji – uÊmiecha sińiepewnie starsza, elegancka pani. – Nie, to nie z tych wzgl´dów, no, jak si´ to mówi, aryjskich. Nas to nie dotyczy. Ale obco mi si´ tu zrobi∏o. Dawnych przyjació∏ coraz mniej. I tak duszno. Jad´ do syna. Dosta∏ tam Êwietnà posadín˝ynierskà. Ju˝
|
Wątki
|