166 Czas stracił swoją ciągłość nawet tutaj, daleko za ścianami jajowatej sali...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.

Na myśl o Orsonie moje serce zmroził straszliwy, bolesny chłód, przez moment nie
mogłem oddychać.
Przed oczami znów stanął mi obraz sprzed ponad dwóch lat, nikły płomyk świecy
w poczekalni Szpitala Miłosierdzia, gdzie wraz z ojcem czekałem na przyjazd karawa-
nu, który miał zabrać ciało matki do Domu Pogrzebowego Kirka. Czułem się wtedy
tak, jakby przez jej śmierć moje własne ciało zostało zniszczone, złamane. Bałem się ru-
szyć, otworzyć usta, nie wiedziałem, czy nie rozlecę się na kawałki, jak porcelanowa fi-
gurka pod uderzeniem młotka. Zobaczyłem też szpitalną salę, w której leżał mój ojciec.
Zaledwie miesiąc temu. Tę straszliwą noc. Ostatnią. Trzymałem go za rękę, pochylałem
się nad łóżkiem, by usłyszeć ostatnie słowa ojca: „Nie bój się niczego, Chris, nie bój się”.
Potem jego dłoń zwiotczała. Pocałowałem go w czoło, w zarośnięty policzek. Ponieważ
sam jestem chodzącym cudem i pomimo XP już dwadzieścia osiem lat żyję na tym
świecie cały i zdrowy, wierzę mocno w cuda, w ich realność, wierzę, że ich potrzebu-
jemy i że czasami są nam zsyłane. Dlatego wciąż mocno ściskałem dłoń ojca, całowa-
łem nieogoloną twarz ciepłą jeszcze od gorączki i czekałem na cud; żądałem go niemal.
Dobry Boże, pragnąłem, by ojciec wstał z łóżka niczym Łazarz, bo jego śmierć napeł-
niała mnie bólem nie do zniesienia, bo świat bez niego wydawał mi się niewyobrażalnie
pusty i zimny, bo nie widziałem dla siebie miejsca w takim świecie. Wierzyłem, że Bóg
musi okazać mi litość, więc choć doznałem już od niego wielu łask, prosiłem o następną,
jeszcze jedną. Modliłem się, błagałem, układałem z Bogiem, ale w naturze panuje porzą-
dek, który ważniejszy jest od naszych pragnień i w końcu musiałem się z tym pogodzić,
musiałem uznać tę gorzką prawdę i wypuścić dłoń ojca ze swojej dłoni.
Teraz stałem bez tchu w pustej alei, porażony strachem, że znów będę musiał zo-
stawić za sobą ukochaną osobę, że przeżyję Orsona, mojego brata, tę wyjątkową i dobrą
duszę, dla której świat był jeszcze bardziej obcy niż dla mnie. Gdyby miał umrzeć sa-
motnie, bez krzepiącego uścisku przyjaciela, bez kojącego głosu, który mówiłby mu, że
jest kochany i potrzebny, już do końca życia prześladowałaby mnie dręcząca myśl o jego
cierpieniu i rozpaczy, o ostatnich chwilach przeżytych w samotności.
— Bracie — powiedział Bobby, kładąc mi dłoń na ramieniu i ściskając łagodnie.
— Wszystko będzie dobrze.
Nie wypowiedziałem ani słowa, ale Bobby świetnie wiedział, jakie obawy kazały mi
przystanąć w ciemnej alei, jakie myśli kłębiły się mojej głowie, kiedy wbijałem wzrok
w mrok za szpalerem drzew eukaliptusowych.
Nagle odzyskałem zdolność oddychania, a wraz z nią powróciła do mnie dzika
nadzieja; nadzieja, która łamie serce, gdy nie zostaje spełniona, nadzieja będąca sza-
loną i irracjonalną pewnością — choć tu, na końcu świata, nikt nie miał prawa do ta-
kiej pewności. Wierzyłem, że znajdziemy Jimmy’ego Winga i Orsona, żywych i całych.
Wierzyłem, że ci, którzy chcieli im zrobić krzywdę, skończą w piekle.
166
16
Minąłem drewnianą furtkę, przeszedłem wąską kamienną ścieżką i znalazłem się
na podwórku, gdzie aromat jaśminu był gęsty niczym dym z kadzidła, cały czas zasta-
nawiałem się, jak przekazać Lilly Wing choć część tej nowo nabytej wiary w cudowne
odnalezienie jej syna całego i zdrowego. Nie miałem właściwie żadnych argumentów,
którymi mógłbym podeprzeć tak optymistyczną konkluzję. Gdybym opisał jej choć
część tego, co wraz z Bobbym widzieliśmy w Wyvern, z pewnością całkiem straciłaby
nadzieję.
Nad drzwiami frontowymi świeciły mocne lampy, jednak w położonej na tyłach
budynku kuchni, tam, gdzie oczekiwano na mój powrót, płonęła tylko jedna świeczka.
Sasza czekała na nas na werandzie, przy tylnym wejściu. Musiała siedzieć w kuchni,
kiedy usłyszała nadjeżdżającego jeepa.
Obraz Saszy, który noszę w duszy, jest wyidealizowany, a jednak za każdym razem,
kiedy widzę ją po dłuższym rozstaniu, wydaje mi się jeszcze piękniejsza. Wprawdzie
moje oczy przywykły ponownie do mroku, jednak na werandzie było tak ciemno, że
nie mogłem dojrzeć nawet jej świetlistych szarych oczu, mahoniowej poświaty na wło-
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.