za ciężkimi trierami, które taranowały płonące statki — Guiscard kazał nam położyćsię płasko na dnie łodzi i rozpostarł nad nami wilgotne derki i...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
To było moje
pierwsze krótkie spotkanie twarzą w twarz z Klarion. Nie widzieliśmy się w mroku, czu-
łem tylko bliskość jej skóry i słyszałem oddech. Obce dzieci, które cichutko popłakiwa-
ły, przycisnęła po matczynemu do piersi, i to było ostatnie, co mój wzrok ułowił, zanim
nad nami zapadła ciemność.
Klarion rzuciła mi krótkie, badawcze spojrzenie, w żadnym wypadku nie zachęcające
do tego, aby teraz niby przypadkiem wyciągnąć ramię i podać w wątpliwość prawo po-
chlipujących malców do miejsca przy niej. Mimo to przesunąłem rękę w ich kierunku,
lecz natrafiłem tylko na mokre włosy któregoś dziecka. Pogłaskałem je ostrożnie, nawet
czule, jako namiastkę tego, co było nieosiągalne.
Hamo uparł się i on jeden nie korzystał z żadnej kryjówki i osłony. Chciał widzieć na
własne oczy, jak Amalfitańczycy żeglują w swych płaskodennych łodziach w górę Ty-
bru. Załoga każdej liczyła około trzydziestu wioślarzy i dwudziestu zbrojnych, którzy
ze względu na prąd rzeki musieli także chwycić za wiosła. Aby całkowicie nie przega-
pić tego, co działo się nade mną, a także by uniknąć bliskości dziewczęcego ciała, któ-
rego przecież nie odważyłem się dotknąć, przesunąłem się ku burcie lodzi i uchyliłem
trochę nakrycia.
Zbliżyliśmy się do murów Wiecznego Miasta. Wznosiły się tak potężne, że wydawało
mi się zuchwalstwem prowokować je tymi kruchymi stateczkami, nawet jeśli po naszej
stronie była przewaga wynikająca z zaskoczenia, choć trudno to sobie wyobrazić. Moje
oko prześlizgując się ku tym murom spostrzegało obrazy pełne tak groźnego piękna, ja-
kie człowiek znieść może tylko w marzeniu sennym.
Normanowie klęcząc w łodziach, tarcze ustawili ukośnie dla ochrony przed strza-
łami, w rękach trzymali napięte luki. Guiscard nawet Hamona zmusił, aby postarał się
o tego rodzaju osłonę. Obok nas płynęła łódź z siedmioma ludźmi z Otranto. Stali wy-
prostowani, z dłońmi zaciśniętymi na rękojeściach mieczy. Sztandar hrabiny powiewał
przeciw Rzymowi.
— Zaraz dopłyniemy do portu — usłyszałem nad głową głos Guiscarda.
— Wychodzimy na ląd na Wyspie Trędowatych!
232
Zaciągnąłem szybko szparę w przykryciu. Strach dalece przewyższał moją ciekawość.
Zwinąłem się w kłębek, instynktownie chyba przybierając tę pozycję obronną wobec
zbliżającego się niebezpieczeństwa, i zgubiłem sandały. Usiłowałem odszukać je sto-
pą i natknąłem się przy tym na coś miękkiego, na gołą nogę. Moje palce — dobrze, że
Klarion nie mogła zobaczyć, jakie były brudne — ostrożnie macając, zaczęły nieśmiało
przesuwać się po tej nodze. Odniosłem wrażenie, że zostały życzliwie przyjęte, wydało
mi się nawet, że czuję drżące podniecenie ciała, które przywarło do mej stopy. Minąłem
kolano i małe czułki mego organu ruchu powędrowały śmiało dalej, popełzły w górę
po udzie — i wciąż nie rozlegał się krzyk oburzenia, szorstki gest ręki nie przywoływał
mnie do porządku. Nie śmiałem w to uwierzyć!
Nade mną zaczynał się zgiełk, wioślarze przyspieszyli uderzenia wioseł, buty stąpa-
ły niespokojnie wokół, krzyki ludzi z brzegu docierały stłumione poprzez nakrycie, któ-
rego ciemna osłona stała się moim niebem. Energicznie przesunąłem nogę, która zna-
lazła się w raju, w gęstej wełnie, gorącej i wspaniałej; teraz należało jeszcze tylko dużym
palcem odnaleźć wilgotny bród i przebrnąwszy go wtargnąć do bramy. Przyjęła mnie,
wylewając jakby rozżarzoną lawę, objęła natręta, zdawało się, że pragnie go wessać,
i poddaliśmy się falowaniu. Krótkimi, rytmicznymi ruchami, jak przy naciskaniu koło-
wrotka, zacząłem nogą przeorywać bruzdy ogrodu, ślizgać się w górę i w dół łożyskiem
strumienia, dowiercać się do źródła, a przecież samo wiercenie jest już źródłem szczę-
ścia. Drążony otwór otwierał się coraz szerzej i coraz mocniej o mnie uderzał. Nie wiem,
dokąd by to doprowadziło, gdyby w tym momencie kil naszego statku nie osiadł zgrzy-
tając na nabrzeżnej skarpie. Ludzie zaczęli wyskakiwać ze statku nad naszymi głowami,
krzyczały jakieś kobiety, rozlegały się przekleństwa. Normanowie plądrowali składy to-
warów, handlarze porzucili stragany, wieśniacy wozy.
— Wracać! — usłyszałem wrzask Guiscarda, który nie oczekiwał takiego obrotu
sprawy. — Płyniemy dalej!
Chyba jednak ziomkowie nie dali mu posłuchu, gdyż dobiegł mnie głos Hamona:
— Otranto! Otranto! Do mnie!
I zaraz potem wezwani skoczyli do naszej łodzi z takim impetem, że nie tylko prze-
szła mi ochota na słuchanie i patrzenie, lecz także wszelka pożądliwość: nadepnięty
ciężkim buciorem, cofnąłem szybko nogę, którą rozpalałem krater wulkanu.
Powiosłowaliśmy jeszcze spieszniej niż przedtem i wkrótce zrobiło się wokół nas ci-
szej, słychać było tylko plusk fal i uderzenia długich wioseł.
— Zamek Anioła! — usłyszałem, jak Guiscard szepnął cicho, prawie ze czcią.
Obleciał mnie prawdziwy strach. Wyjrzałem przez szparę i zobaczyłem wznoszący
się przede mną potężny krąg murów, groźnych, nie do zdobycia. I wtedy poczułem rękę
Klarion. Wślizgnęła mi się jak wąż pod habit, przesunęła po nodze, przemieniła w ciepłe
zwierzątko, które wtuliło się w moją kryzę, skąd niby grzyb po deszczu, tylko o wiele
233
szybciej, wychynęło żądło — i równie prędko czujny zwierzaczek zmienił się w dłoń
wytrawnej zbieraczki. Kiedy badawczo prześlizgiwała się w górę po trzonie, a potem
objęła go mocno pod kapeluszem, mój grzyb przekształcił się w normański donżon. Na
szczęście Klarion wiedziała również, jak się szturmuje wieże…
— Uwaga! Kusznicy! — zawołały wzburzone głosy. Dziwny świst przeciął powietrze,
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.