Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Siadając trąciła mój goleń i uśmiechnęła się słabo. Przywoławszy kelnerkę, poprosiła o dolewkę. Wypiła połowę zawartości kubka; powoli i długo przełykając.
Wyglądała, jakby za moment się miała udławić. Terapeutyczny impuls podpowiadał mi, że powinienem pogłaskać ją po ręce, jednak zrezygnowałem z tego. – Niedobra miłość – powiedziała miękko. – Małe pokoiki. Małe, zamykane cele. Słabe żarówki, a czasami zapalał tylko świecę. Te świece my robiliśmy na zajęciach. Piękne świece, w zasadzie to były paskudne kawałki gówna, z prawie tym samym odrażającym zapachem. W celi nic, poza dwoma krzesłami. Siadał naprzeciwko ciebie. Prawie stykaliście się kolanami. Nic między wami. Potem bardzo długo się na ciebie gapił. Bardzo długo. Później zaczynał mówić; tym niskim, zrelaksowanym głosem. Jakby to była tylko pogawędka. Jakby dwoje ludzi prowadziło miłą, cywilizowaną konwersację. Początkowo myślałeś, że wszystko pójdzie gładko, wydawał się taki uprzejmy. Uśmiechał się i bawił się tą głupią brodą. Gówno – podsumowała i napiła się kawy. – O czym mówił? – Zaczynał od wykładu na temat ludzkiej natury. Mówił, że każdy ma dobre i złe strony charakteru, a różnica pomiędzy ludźmi odnoszącymi sukces a przegranymi zależy od tego, którą stronę wykorzystujesz. I, że my, dzieciaki, byłyśmy tam, ponieważ używaliśmy zbyt często złej strony, a nie dość często dobrej. Działo się tak dlatego, że byliśmy wypaczeni (nazywał to „skazą”) na skutek chęci spania z naszymi mamusiami albo tatusiami. Ale wszyscy inni w szkole radzili sobie teraz wspaniale. Wszyscy oprócz ciebie, młoda damo, kontrolują swoje impulsy i uczą się używać tej dobrej części. Oni sobie poradzą. Zasługują na dobrą miłość i będą mieć szczęśliwe życie. Zamknęła oczy. Wzięła głęboki oddech. Złożyła usta w trąbkę i wypuściła powietrze. – Potem przerywał. Czekał, aż to w ciebie wsiąknie. I dalej się gapił. Przybliżał się. Jego oddech zawsze śmierdział kiełbasą... Pokój był tak mały, że zapach wypełniał całą salkę – on ją wypełniał. Nie uchodził za wielkiego mężczyznę, ale tam wydawał się ogromny. Czułeś się jak mrówka przed starciem z czołgiem. Jakby z pokoju wyssano powietrze i zaraz miałbyś się udusić... Sposób, w jaki patrzył; miał oczy jak igły. I to spojrzenie, kiedy raczył cię niedobrą miłością; gdy skończyła się już sielankowa pogaduszka. Dawał ci do zrozumienia, że jesteś łajnem. – „Ty”, mówił. A potem powtarzał: „Ty, ty, ty”. I wtedy się dopiero zaczynało. Ty byłeś jedynym, który nie czynił dobrze. Ty nie potrafiłeś kontrolować swoich impulsów. Ty nie próbowałeś. Ty zachowywałeś się jak zwierzę. Ohydne, plugawe zwierzę. Szkodnik. To było jego ulubione powiedzonko. Zwierzęce szkodniki, z tym żałosnym akcentem inspektora Clouseau. Zwierzęce szkodniki. Potem zaczynał cię wyzywać. Głupek, idiota, wymoczek, kretyn, dzikus, gówno. Żadnych przekleństw. Tylko jedna obelga za drugą. Czasami po francusku. Wymawiał je tak cicho, że ledwie mogłeś usłyszeć. Jednak musiałeś słyszeć, bo w pokoju nie było niczego innego do słuchania. Czasami kapnął wosk, ale głównie panowała cisza. Musiałeś słuchać. W jej oczach pojawił się wyraz zagubienia. Odsunęła się ode mnie na całą szerokość kabiny. Kiedy przemówiła znowu, jej głos był jeszcze łagodniejszy, głębszy; prawie męski. – Zachowujesz się jak zwierzęcy szkodnik, młoda damo. Będziesz żyła jak szkodnik i umrzesz jak szkodnik. Potem wdawał się w szczegóły dotyczące życia szkodników. Mówił, jak to nikt ich nie obdarza dobrą miłością, ponieważ nie zasługują na to. Zasługują jedynie na niedobrą miłość; plugastwo i poniżenie. Sięgnęła po kubek. Jej ręka drżała i przytrzymała go drugą, zanim przystawiła do ust.
|
Wątki
|