Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Wszystkie dzieci musiały wyjść na podwórze. Podręczniki wszystkie, modlitewniki, nawet zwoje Tory zostały zwalone na stos i wszystkie spalone. Zapłakane dzieci, które musiały na to wszystko patrzeć, bały się, ze tez pójdą na spalenie. Ale tylko nauczyciela Fntza Samuela pobito do nieprzytomności, i to maczugami do ćwiczeń z sali gimnastycznej.
Chwała Bogu w Esshngen byli jednak tez ludzie, którzy próbowali pomóc, na przykład kierowca taksówki, który chciał zawieźć kilka sierot do Stuttgartu. W każdym razie to, co opowiadał nam pan Hösle, jakoś tam wciągało. Nawet chłopaki z naszej klasy tym razem uważały na lekcji, chłopaki tureckie też, no i tak czy owak moja przyjaciółka Shirin, której rodzina pochodzi z Persji. A na zebraniu rodziców nasz nauczyciel historii, jak to przyznał mój ojciec, bronił się zupełnie dobrze Miał oświadczyć rodzicom. Żadne dziecko nie zdoła należycie pojąć końca czasów muru, jeśli nie będzie wiedziało, kiedy i gdzie dokładnie zaczęła się krzywda i co ostatecznie doprowadziło do podziału Niemiec. Temu podobno przytaknęli prawie wszyscy rodzice. Ale pan Hösle musiał potem przerwać dalsze wykłady na temat nocy kryształowej i przesunąć na później Właściwie szkoda. Ale teraz wiemy o tym troszkę więcej. Na przykład, ze w Esshngen prawie wszyscy tylko patrzyli w milczeniu albo odwracali wzrok, kiedy działy się te rzeczy w sierocińcu. Dlatego, jak kilka tygodni temu mieli deportować z rodzicami do Turcji Yasira, kurdyjskiego kolegę, wpadliśmy na pomysł wysłania listu protestacyjnego do burmistrza. Wszyscy się podpisali. Ale za radą pana Hösle nie wspomnieliśmy w liście o losie żydowskich dzieci z izraehckiego sierocińca „Wilhelmspflege”. Teraz mamy wszyscy nadzieję, ze Yasir będzie mógł zostać. 1939 Trzy dni na wyspie. Uzyskawszy pewność, ze w samym Westerlandzie i wokół niego są wolne pokoje gościnne, a duża bawialnia będzie wystarczająco obszerna na nasze pogaduszki, podziękowałem gospodarzowi, jednemu z Byłych, który — czynny tymczasem w branży wydawniczej i dobrze sytuowany — mógł sobie pozwolić na jeden z tych krytych trzciną fryzyjskich domów na Sylcie. Nasze spotkanie odbyło się w lutym. Przyjechała więcej niż połowa zaproszonych, nawet kilka grubych ryb, które obecnie trzęsły radiem albo — jakże by inaczej — zasiadały w fotelach naczelnych redaktorów. Zawierano zakłady faktycznie zawitał szef wysokonakładowego magazynu ilustrowanego, choć z opóźnieniem i tylko na krótko. Większość Byłych po wojnie znalazła jednak zatrudnienie na niższych szczeblach redakcyjnej hierarchii lub radziła sobie, jak ja, w charakterze wolnych strzelców. Przynosząc ujmę, ale także świadcząc o sporych kwalifikacjach przylgnęła do nich - a więc i do mnie - legenda, ze byliśmy korespondentami wojennymi jako członkowie kompanii propagandy, w związku z czym chciałbym w tym miejscu przypomnieć, ze z grubsza biorąc, czy to w lotach nad Anglią w kabinie He-111, czy jako reporterzy na pierwszej linii frontu, zginęło tysiąc naszych kolegów. Wśród nas, którzyśmy przeżyli, z czasem coraz natarczywiej dochodziło do głosu pragnienie spotkania A więc, po pewnym wahaniu, zająłem się organizacją. Uzgodniliśmy, ze będzie obowiązywała powściągliwość relacji. Nie należało wymieniać nazwisk, niedopuszczalne miały być osobiste porachunki. Chcieliśmy zupełnie normalnego spotkania koleżeńskiego, na podobieństwo owych zgromadzeń z lat powojennych, na których spotykali się kawalerowie Krzyża Rycerskiego, żołnierze tej czy tamtej dywizji, ale także byli więźniowie kacetów. Ponieważ ja będąc jeszcze żółtodziobem tkwiłem w tym od samego początku, to znaczy od kampanii polskiej, i nikt nie podejrzewał mnie o urzędniczenie w Ministerstwie Propagandy, cieszyłem się pewnym poważaniem. W dodatku wielu kolegów pamiętało moje pierwsze teksty pisane zaraz po wybuchu wojny a poświęcone 79 batalionowi saperów 2 dywizji pancernej podczas bitwy nad Bzurą, z budowaniem mostów pod ostrzałem nieprzyjaciela, i wypadowi naszych czołgów niemal do samej Warszawy, przy czym ton nadawały loty nurkowców widziane z perspektywy zwykłego piechura. Bo ja zawsze pisałem tylko o żołnierzach z oddziału, biednych frontowych wojakach i ich raczej cichym bohaterstwie. Niemiecki piechur. Jego codzienne marszowe wyczyny na zakurzonych polskich drogach. Proza żołnierskiego znoju. Wciąż za wyrywającymi się do przodu czołgami, oblepieni gliną, spaleni słońcem, ale zawsze w humorze, nawet jeśli po krótkim boju niejedna paląca się jasnym płomieniem wioska ukazywała prawdziwe oblicze wojny. Albo moje nie pozbawione współczucia spojrzenie na nie kończące się kolumny wziętych do niewoli, pobitych z kretesem Polaków...
|
Wątki
|