Odchyliła się do tyłu na krześle, usiłując pojąć swoją skomplikowaną reakcję emo- cjonalną na widok Jacka...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Znała go niemal od urodzenia. Oboje dorastali w tym samym
wąskim kręgu nadzwyczaj bogatych nowojorczyków. Chodzili do tych samych prywat-
nych szkół, a później do elitarnych college'ów. Odwiedzali te same modne, wytworne
miejsca: Aspen, Hamptons, Miami, Martha's Vineyard.
Natykała się na niego często jako nastolatka, a także później, w wieku dwudziestu
paru lat na szalenie wytwornych przyjęciach. Z tamtych czasów zapamiętała go jako bez-
troskiego, olśniewająco przystojnego i obdarzonego błyskotliwą inteligencją.
Obecnie nie było w nim niczego z tamtego młodego lekkomyślnego mężczyzny. A
Larissa miała również inne, późniejsze wspomnienia związane z Jackiem Suttonem, któ-
re najchętniej wyparłaby z pamięci. Zrozumiała wtedy, że jego zniewalający urok jest
szczególnie niebezpieczny właśnie dla niej.
W przeszłości zafascynował ją, a potem przeraził. Lecz to zdarzyło się, zanim
przeżyła swoje małe prywatne oświecenie i zyskała drugą szansę. I oto teraz pojawienie
się Jacka Suttona groziło zniszczeniem tego wszystkiego, niczym eksplozja bomby. On
był nieopanowany i nieobliczalny, a to i tak jego lepsze cechy.
Larissa usiadła wygodniej i przybrała swobodną pozę. Odruchowo udawała niefra-
sobliwość, gdyż właśnie tego się po niej spodziewał. Czasami zastanawiała się, czy ide-
alne dostosowywanie się do oczekiwań świata nie jest jej jedynym prawdziwym talen-
tem.
- Czy ukrywasz się w przebraniu? - zapytał Jack zniewalająco miękkim głosem,
T L R
który przejął ją zmysłowym dreszczem. Jednak zatuszowała to, udając znudzenie. - A
może przed czymś uciekasz? Jaką fantastyczną rolę tutaj odgrywasz?
- Dlaczego tak cię to interesuje? - rzekła z lekkim śmiechem. - Obawiasz się, że ta
rola ma związek z tobą?
- Wręcz przeciwnie - odparł szorstko, mierząc ją ostrym spojrzeniem, jakby go
czymś uraziła.
- Słyszałam, że na wyspie Maine jest o tej porze roku uroczo - wyjaśniła.
Wskazała głową okno, za którym wicher gnał po ciemniejącym niebie ciężkie bu-
rzowe chmury. Deszcz zacinał w szyby, a w dole potężne fale rozbijały się z hukiem o
skalisty brzeg.
- A ja słyszałem, że masz za sobą burzliwy rok - zripostował.
Larissa poczuła się straszliwie bezbronna. Starała się za wszelką cenę unikać takich
sytuacji, zwłaszcza wobec tego mężczyzny po tym, co się ostatnio między nimi wydarzy-
ło. A najgorsze, że nie mogła się bronić, wyjawiając mu prawdę. Musiała zaakceptować
fikcję oraz fakt, że wszyscy ochoczo w nią uwierzyli. Dlaczego tym razem tak bardzo ją
to zraniło? Przecież to tylko jeszcze jeden więcej skandal, nieprawdaż?
- Owszem - przyznała. - Krótki okres resocjalizacji, zerwane głupie zaręczyny.
Dzięki, że mi o tym przypomniałeś - dorzuciła zgryźliwie.
Co mogła powiedzieć? „To nie byłam ja. Leżałam w śpiączce, a w tym czasie
pewna kobieta podszyła się pode mnie i odbiła mi narzeczonego". Wykluczone! Jej życie
nawet bez tych drastycznych, jawnie niewiarygodnych szczegółów przypominało operę
mydlaną.
Ostatecznie przecież cały świat wiedział, że Larissa Whitney - pusta, wiecznie im-
prezująca dziewczyna, źródło nieustannych zmartwień dla swej szacownej rodziny -
pewnej nocy osiem miesięcy temu przeżyła załamanie nerwowe przed wytwornym klu-
bem na Manhattanie. Dzięki dociekliwości tabloidów i manipulacjom jej kontrolującej
media rodziny, świat dowiedział się również, co rzekomo zdarzyło się później. Larissę
umieszczono na pewien czas w prywatnym ośrodku resocjalizacji, a po jego opuszczeniu
paradowała po Manhattanie pod rękę ze swym wiernym, cierpliwie znoszącym wszystkie
T L R
jej wybryki narzeczonym Theo Markou Garcią, dyrektorem generalnym koncernu me-
dialnego jej rodziny. Potem jednak Theo ją porzucił. Porzucił także - co znacznie bar-
dziej szokujące, zważywszy na jego wybujałe ambicje - firmę Whitney Media. Wszyscy
obwinili o to niewierną, pozbawioną serca Larissę. Dlaczego nie? Przecież przez lata
nieustannie publicznie raniła i upokarzała swego narzeczonego. Niewątpliwie to ona za-
winiła.
Prawdziwy przebieg wydarzeń nie był ani w części tak interesujący dla mediów.
Larissa nigdy nie trafiła do ośrodka resocjalizacji, lecz przez dwa miesiące w stanie
śpiączki walczyła ze śmiercią w szpitalnym łóżku w rodzinnej posiadłości.
Ale Jack i tak by jej nie uwierzył, podobnie jak wszyscy inni. I Larissa, jak zwykle,
mogła winić za to tylko siebie.
- Czy nie dość już kłopotów narobiłaś? - spytał, jakby czytał w jej myślach. Z od-
razą potrząsnął głową. - Nie licz, że zdołasz mnie wciągnąć w kolejną awanturę. Już
dawno temu przejrzałem twoje gierki.
- Skoro tak uważasz - rzuciła z udawanym znudzeniem.
W rzeczywistości miała ochotę zerwać się i uciec jak najdalej od potępiającego
spojrzenia Jacka, które zdawało się docierać do jej najbardziej mrocznych wstydliwych
sekretów.
Boże, jak nienawidziła tego mężczyzny.
Lecz wolałaby umrzeć, niż okazać mu, że ją zranił. Z pewnością nie mogła wyja-
wić prawdziwych powodów, dla których znalazła się na tym porośniętym sosnami
skrawku lądu otoczonym oceanem, osiem mil od Bar Harbour. Nie mogła mu powie-
dzieć, że od wielu miesięcy usiłuje zniknąć dla świata, stać się niewidzialna. Nawet nie
potrafiłaby wyjaśnić, czym jest dla niej ta cudem darowana druga szansa w jej życiu, któ-
re dotychczas tak beztrosko rujnowała.
Przyrzekła sobie, że już nigdy nie będzie się okłamywać, lecz to nie oznaczało, że
podobną szczerość jest winna Jackowi Suttonowi. Dlatego powiedziała mu to, co chciał
usłyszeć. A teraz obdarzyła go swoim słynnym tajemniczym, zmysłowym uśmiechem,
który doprowadzał mężczyzn do szaleństwa i rozpalał wszystkie ich erotyczne fantazje,
T L R
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.