Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Dziewiątego dnia sosny ustąpiły dębom i drzewom laurowym. Ociepliło się; łachy śniegu zalegały tylko gdzieniegdzie. Nie przebył nawet piętnastu kilometrów - godzina konnej jazdy - kiedy pora roku zaczęła się zmieniać. Drzewa nie traciły liści, a trawa nie żółkła; wraz z pojawieniem się kapryśnej i przedwczesnej wiosny Michael po raz pierwszy znalazł w Królestwie coś do jedzenia i aż popłakał się z radości. W dzikim sadzie, jak okiem sięgnąć, rosły w bezładzie drzewa owocowe uginające się pod brzemieniem owoców nie tkniętych niczyją ręką. Jabłka, gruszki, coś podobnego do brzoskwiń o skórce w brązowe pasy, wielkie wiśniopodobne kiście o smaku najwyraźniej alkoholowym. Znalazł tam nawet mięsiste, słonawe owoce rosnące na drzewach podobnych do laurowych, które zaspokoiły jego apetyt na mięso. Opuściły go kłopotliwe myśli o złotym koniu Alyonsa. Michael został w dzikim sadzie przez dwa dni, ryzykując nawet lekkie oszołomienie smakującym jak wino miąższem wiśniowych owoców. Koń z zadowoleniem skubał w pobliżu trawę. Michael siedział oparty plecami o pień drzewa, rozmyślał o Kaeli i zastanawiał się, jakie to zwierzęta unosiły Sidhów w międzygwiezdnych wędrówkach. Zamknął oczy i usiłował sobie wyobrazić taką podróż odbywaną bez ognistych startów czy gwiazdolotów; po prostu jazda na grzbietach pierwotnych eponów rozciągających się poprzez przestrzeń niczym rtęć albo roztopione złoto... Mając umysł rozgrzany działaniem owocu i pełny żołądek przeczytał z zapartym tchem kilka poematów z książki. Pomimo swych niedawnych, mrożących krew w żyłach przejść i dręczącego go wstydu - a może właśnie dlatego - był z siebie zadowolony jak nigdy dotąd. Wydawało mu się, że jest głową komety pędzącej przed ogromnym, wlokącym się za nią warkoczem doświadczeń, coraz bardziej się wydłużającym i coraz bogatszym. Myśli płynęły coraz leniwiej i nawet nie zauważył, kiedy zmorzył go sen. Książka wysunęła mu się z dłoni i upadła w trawę. Wiatr przewracał zręcznie jej stronice wzdychając, kiedy znajdował, to co chciał. U stóp Michaela stała Drzewolka przyglądając mu się bez mrugnięcia powieką zielonymi oczyma. Podeszła do konia i poklepała go czule, chociaż epon był dla Drzewoli bezużyteczny. Potem spojrzała w górę i spomiędzy gałęzi drzewa mrugnęła do niej twarz Meteorala, który dmuchał na stronice książki. Przyklękła i natarła Michaelowi czoło błękitnozieloną pastą. Pasta zaskwierczała buchając parą, która spłynęła mu po bokach nosa i wpełzła do ust. Oboje Sidhów wtopiło się w drzewa. Michael ujrzał pałac z jedwabiu i złota, zwiewny i lekki niczym ogromny namiot, wznoszący się nad górą z lodu i granitu. Z grot w zboczu góry waliły w dół kaskady wody ze stopionego śniegu. Po komnatach pałacu oprowadzał go widmowy przewodnik. Stanął wreszcie przed obliczem wielkiego króla - orientalnego Chana - opłakującego swoją flotę zniszczoną daleko na wschodzie przez demoniczny wicher. Chan również śnił; śnił o wielkich trawiastych równinach i wysokich górach przykrytych śnieżnymi czapami, i o bezdrożnej pustyni, i o zuchwałych mężach na pałąkowatych nogach, z płaskimi, zdecydowanymi twarzami i prostymi, czarnymi włosami, którzy podchodzili dzikie konie... to wszystko była dla Chana przeszłość. Teraz rządził największym imperium wszechczasów, imperium rozciągającym się od morza Wschodniego przez góry i równiny na południe aż po góry śnieżnych diabłów i na północ, aż do namiotowego masztu świata. Oblicze Chana zmieniło się w bladą twarz siwowłosego starca wyglądającego na mniej lat, niż ich miał w istocie, zasiadającego na chanowym tronie. Nie pochodził z królewskiego rodu. Trawiaste stepy pożółkły, imperium pogrążyło się w mrokach historii, a blady uzurpator oglądał swój pałac z miną zdradzającą tłumioną wściekłość i znudzenie, niecierpliwe wyczekiwanie... Czekał na Michaela. Pasta wyparowała. Wizje zawirowały i Michael otworzył powoli oczy. Nigdy dotąd nic mu się w Królestwie nie śniło i nie sądził, że to co widział, było snem. Było w tym coś, jakieś piętno, które sygnalizowało, że ponownie odebrał komunikat z Radia Śmierci... tym razem niemy. Nazbierawszy zapas owoców w węzełek związany z koszuli Michael, choć niechętnie, opuścił sad i ruszył porośniętym drzewami brzegiem rzeki, która skręcała teraz na wschód nawracając od czasu do czasu leniwymi pętlami lub rozdwajając się wokół zasnutych mgłą wysepek. Koń szedł cierpliwie przed siebie, a Michael patrzył nad wodą na największą z wysp i wydawało mu się, że w skalnych turniach widzi blanki murów obronnych. Przez cały czas podróżował lewym brzegiem rzeki; bardzo łatwo było sobie wyobrazić Rzekoli czyhających w wodzie, gotowych dostarczyć go siłom Adonny, gdyby okazał się na tyle nierozważny, aby przeprawiać się na drugą stronę. Odżywiał się niewielkimi ilościami owoców, które wciąż utrzymywały świeżość. Jak cała żywność Sidhów, szybko zaspokajały głód. O zmierzchu, czwartego dnia od opuszczenia sadu, koń skręcił w napotkaną przerwę w ścianie zarośli i znaleźli się na bardzo starym, prawie zarośniętym szlaku, który piął się łagodnym zboczem góry. Noc spędzili w pobliżu szczytu. Michael spał pod gołym niebem u stóp rozsypującego się kopca, a koń stał obok wpatrując się w żar dogasającego ogniska. Michael obudził się tuż przed brzaskiem i ujrzał srebrzyste pasmo przecinające niebo. Przetarł oczy i znowu spojrzał w górę. Od horyzontu do horyzontu, pod kątem mniej więcej trzydziestu stopni, rozciągała się wstęga perłowego światła. Była pocętkowana jak księżyc i mogła być właściwie bardzo wydłużonym księżycem, chociaż miała cztery razy większą szerokość. Z nadejściem świtu wstęga rozpadła się na zamglone dyski, które pokruszyły się na rozmazane smugi i znikły.
|
WÄ…tki
|