– Czy pozwolisz przysiąść i o wodę poprosić? Dzień gorący i pić się chce...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Młynarz obrzu-
cił go uważnym spojrzeniem, odsunął się robiąc obok siebie miejsce na ławce i skinął głową.
– Przysiąść każdemu wolno. A wody u nas, dzięki Bogu, nie brakuje. Ot tam, w sionce,
ceber stoi. – Wskazał za siebie.
Przybysz wydał mu się sympatyczny. Smutną miał twarz, ale Prokop sam zbyt wiele
zmartwień przeżył, by lubił twarze wesołe. A temu przy tym i z oczu dobrze patrzyło. Od
każdego zaś podróżnego człowiek może czegoś ciekawego dowiedzieć się. Ten zaś widać z
dalekich stron pochodził, bo jego mowa inna była.
– A skądże to Bóg prowadzi? – zapytał Prokop, gdy nieznajomy wrócił i usiadł, ocierając
wierzchem dłoni krople wody, osiadłe na brodzie i na wąsach.
– Z daleka. A teraz spod Grodna idę. Za pracą.
– I od Grodna toś pracy nie znalazł?
– Owszem, robiłem przez miesiąc u kowala w Mickunach. A robota skończyła się, to i po-
szedłem dalej.
– W Mickunach?
– Tak.
– Znam tamtego kowala. Czy to nie Wołowik?
– Wołowik, Józef. Z jednym okiem.
– To prawda. Iskra mu wypaliła. A znaczy się ty sam też kowal. Przybysz uśmiechnął się:
– I kowal, i nie kowal. Każdą robotę znam...
– Jakże to tak?
– Ano już lat ze dwadzieścia po świecie chodzę, to i nauczyłem się wielu rzeczy.
Stary zerknął spod krzaczastych brwi.
– A po młynarskiej części też pracowałeś?
– Nie, nie zdarzyło się. Ale ja także, panie Mielnik, prawdę powiem, Nocowałem ja w Po-
bereziu u niejakich Romaniuków. Dobrzy ludzie. I tam słyszałem, że ich syn do pracy u cie-
bie zgodzony. Ale on w Oszmianie robotę dostał w kooperatywie i wracać nie chce.
Prokop nachmurzył się.
– To ciebie Romaniuki przysłali?
– Gdzież tam. Ale posłyszałem, to, myślę, skorzystam. Zajść i zapytać nie grzech. Chcesz,
to weźmiesz mnie, nie chcesz, nie weźmiesz.
Prokop wzruszył ramionami.
– Jakże ja mogę ciebie wziąć, do domu obcego człowieka puścić?
– Ja i nie napraszam się.
33
– To i mądrze robisz. Nie znam ciebie ani nikt ciebie tu nie zna. Sam rozumiesz. Może ty i
dobry człowiek, bez żadnych złych zamiarów, ale może i zły. Nawet twego nazwiska nie
wiem, ani skąd ty rodem.
– Nazwisko moje Antoni Kosiba, a rodem ja z Kalisza.
– Kto by go wiedział, gdzie ten sam Kalisz.
– Pewno, że daleko.
– Świat jest wielki – westchnął Prokop – a ludzie na nim rozmaici. Zapanowało milczenie,
lecz młynarz po chwili zapytał:
– A cóż ty chodzisz, że miejsca nigdzie nie zagrzejesz? To domu nie masz?
– Nie mam.
– I baby swojej nie masz?
– Nie.
– A dlaczego?
– Nie wiem... Od baby nic dobrego na świecie.
– Co prawda, to prawda – przyznał Prokop – przez nie tylko zgorszenie i kłopoty. Ale
zawsze należy się ożenić. Takie prawo Boskie.
I pomyślał stary Prokop, że to prawo dla niego okazało się okrutne. Urodziła mu wpraw-
dzie żona trzech synów i córkę, ale nie na pociechę, tylko
na nieszczęście.
Rozmyślania jego przerwał przybysz:
– Pewno, że mnie nie znasz. Ale przecie u ludzi pracowałem, świadectwa
mam. Możesz je przeczytać.
– I czytać nie będę. Z czytanego i z pisanego nie ma nic dobrego.
– Dokumenty też w porządku. Żebym złodziej był, nie pracy bym szukał, tylko co ukraść.
Jakbym był złodziejem, to już dawno zamknęliby mnie w więzieniu. A ja już dwanaście lat
chodzę. I nawet nie miałbym ukryć się u kogo, bo nikogo bliskiego nie mam.
– A dlaczegóż nie masz?
– A ty masz? – zapytał przybyły. Młynarza to zastanowiło.
– Jakże? Mam rodzinę.
– Ale jakby, nie daj Boże, wymarła, to znalazłbyś bliskich?... Znalazłbyś
życzliwych, serdecznych, co pomogliby ci w biedzie?...
Nieznajomy mówił jakby z goryczą i patrzył w oczy Prokopowi.
– Nikt nie ma bliskich – zakończył, a Miełnik nic na to nie odpowiedział. Pierwszy raz w
życiu podsunięto mu taką myśl i wydala mu się prawdziwą.
Toteż przyjaźniej spojrzał na przybysza.
– Co tam ludzie o mnie mówią czy myślą – powiedział – niewiele mnie to obchodzi. Pew-
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.