Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
A może on po prostu o nas zapomni. I rzeczywiście, w piątkowy wieczór, po tym jak Ben Hanscom wyjechał i wszelki ślad po nim zaginął, Ricky Lee bezskutecznie pomiędzy ósmą a dziewiątą trzydzieści patrzył na otwierające się drzwi do baru. Może kiedyś tu wróci.
Kiedyś okazało się następnym wieczorem. Kwadrans po dziewiątej drzwi otwarły się i Ben Hanscom wparował do środka, ubrany w swoje stare dżinsy, podkoszulek z napisem GO’BAMA i buty robocze. Wyglądał tak, jakby w ogóle nie wyjeżdżał z miasta. I kiedy Ricky Lee niemal z radością zawołał: - Hej, panie Hanscom! Chryste! Co pan tu robi! - Ben Hanscom był z lekka zdziwiony, jakby to, że się tu znalazł, nie było niczym niezwykłym. Nie był to odosobniony przypadek - podczas swej dwuletniej pracy dla BBC zjawiał się w barze regularnie co sobota. Jak powiedział Ricky’emu Lee, każdego sobotniego ranka o jedenastej opuszczał Londyn na pokładzie concorde’a i zjawiał się na lotnisku Kennedy’ego w Nowym Jorku o dziesiątej piętnaście (czterdzieści pięć minut przed opuszczeniem Londynu - przynajmniej zgodnie ze wskazaniem zegarka). Tam czekała już na niego limuzyna, aby zabrać go na lotnisko Teterboro w New Jersey, i jazda ta w sobotni ranek nie trwała zwykle dłużej niż godzinę! Przed południem bez problemów zasiadał w kabinie swego leara i o czternastej trzydzieści lądował na pasie w Junkins. Jeżeli prułeś na zachód dostatecznie szybko - powiedział Ricky’emu - mogło ci się wydawać, że dzień trwa wiecznie. Potem zwykle ucinał sobie dwugodzinną drzemkę, spędzał godzinę ze swoim majstrem, pół godziny z sekretarką, jadł kolację i szedł do baru na godzinkę czy półtorej. Zawsze przychodził sam i zawsze sam wychodził, choć Bóg jeden wiedział, że w tej części Nebraski była cała masa kobiet, które dałyby wiele, aby pójść z nim do łóżka. Po powrocie na farmę spał przez sześć godzin, a potem cały proces powtarzał się, tyle że w odwrotną stronę. Wszyscy goście Ricky’ego byli pod wrażeniem, słysząc tę opowieść. Może to pedał - powiedziała mu kiedyś jakaś kobieta. Ricky Lee obrzucił ją krótkim spojrzeniem - przyjrzał się jej starannie ułożonym włosom, świetnie skrojonej kreacji, która z pewnością pochodziła od jednego z bardziej znanych projektantów mody, diamentowym kolczykom w uszach i spojrzeniu w jej oczach, i wiedział, że musiała pochodzić ze Wschodu - najprawdopodobniej z Nowego Jorku. Zapewne przyjechała tu z wizytą do rodziny albo starej kumpelki ze szkoły i nie mogła się już doczekać powrotu do domu. - Nie - odrzekł - pan Hanscom nie jest ciotą. Wyjęła paczkę doralów z torebki i włożywszy papierosa do ust, trzymała go pomiędzy swymi błyszczącymi czerwienią wargami, czekając, aż poda jej ogień. - Skąd pan wie? - spytała, uśmiechając się nieznacznie. - Po prostu wiem - odparł. Wiedział. Miał chęć jej powiedzieć, że to najbardziej samotny mężczyzna, jakiego w życiu spotkał. Ale nie powiedział tego tej kobiecie z Nowego Jorku, która zdawała się traktować go jak jeszcze jedną atrakcję turystyczną tutejszego regionu. Dziś wieczorem Hanscom wyglądał na pobladłego i jakby trochę zakłopotanego. - Czołem, Ricky Lee - powiedział siadając, a potem zaczął przyglądać się swoim dłoniom. Ricky Lee wiedział, że Hanscom miał spędzić najbliższe sześć do ośmiu miesięcy w Colorado Springs, nadzorując początek budowy Mountain States Cultural Center - potężnego kompleksu sześciu budynków, który miał powstać w wyciętym zboczu skalistego wzgórza. „Kiedy będzie po wszystkim, ludzie będą mówili, że to wygląda tak, jakby dziecko olbrzyma zostawiło na schodach porzucone zabawki - powiedział Ricky’emu Lee Ben Hanscom. - Niektórzy na pewno tak powiedzą i przynajmniej po części będą mieli rację. Ale myślę, że to zadziała. To największe przedsięwzięcie, jakiego się podjąłem, i zrealizowanie go będzie cholernie trudne, ale myślę, że powinno się udać”. Ricky Lee przypuszczał, iż było bardzo prawdopodobne, że Hanscom cierpiał na typowy przypadek tremy zawodowej. Nic w tym dziwnego i, rzecz jasna, nic złego. Kiedy stajesz się dostatecznie duży, by zostać zauważonym, masz prawo się bać o swoją przyszłość. A może po prostu był chory. Ostatnio w okolicy sporo ludzi skarżyło się na różne dolegliwości. Ricky Lee wyjął spod baru kufel i sięgnął ręką w stronę kurka olympii. - Nie rób tego, Ricky Lee. Ricky Lee odwrócił się, zaskoczony, a kiedy Ben Hanscom uniósł wzrok znad swoich rąk, poczuł, że ogarnia go przerażenie. Bo Bena Hanscoma nie dręczyła trema ani żadne choróbsko. Nic z tych rzeczy. Wyglądał, jakby przydarzyło mu się coś strasznego, i próbował zrozumieć, co się właściwie stało. Ktoś umarł. Nie jest żonaty, ale każdy człowiek ma rodzinę i wygląda na to, że ktoś z jego bliskich właśnie gryzie ziemię. Tak. To na pewno to. Bez dwóch zdań. Ktoś wrzucił ćwierćdolarówkę do szafy grającej i Barbara Mandrell zaczęła śpiewać o pijanym mężczyźnie i samotnej kobiecie. - Dobrze się pan czuje, panie Hanscom? Ben Hanscom spojrzał na Ricky’ego Lee oczyma, które nagle wyglądały dziesięć - nie, dwadzieścia lat starzej niż reszta jego twarzy, i Ricky Lee ze zdziwieniem spostrzegł, że włosy Hanscoma pokryte były nitkami siwizny. Nigdy dotąd nie zauważył u niego siwych włosów. Hanscom uśmiechnął się. Uśmiech był upiorny, przerażający. Jak uśmiech trupa. - Nie sądzę, Ricky Lee. Nie. Nie dzisiaj. I chyba już nigdy nie będę się dobrze czuł. Ricky Lee odstawił kufel i podszedł do miejsca, gdzie siedział Hanscom. Bar, jak zwykle w poniedziałkowy wieczór po sezonie, świecił pustkami. Znajdowało się w nim zaledwie dwudziestu klientów. Annie siedziała przy drzwiach w kuchni, grając w karty z kucharzem. - Złe wieści, panie Hanscom? - O tak, złe wieści. Złe wieści z domu. - Spojrzał na Ricky’ego Lee. Patrzył wprost na niego. - Przykro mi to słyszeć, panie Hanscom. - Dziękuję, Ricky Lee. Zamilkł i Ricky Lee już chciał zapytać, czy mógłby coś dla niego zrobić, gdy Hanscom powiedział: - Jaką masz tu whisky, Ricky Lee?
|
Wątki
|