Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Pod olbrzymim Arnoldem von Baden otoczonym przez piechotę kmiecą
utworzył się wał polskich trupów, on zaś, potężny i niezwalczony, stał nad nim, jak stoi słup graniczny wkopany na wzgórzu, i kto zbliżył się do niego na długość miecza, marł jakby pio- runem rażony. Najechał go wreszcie sam Zawisza Czarny Sulimczyk, lecz widząc rycerza bez konia i nie chcąc przeciw rycerskiemu prawu z tyłu nań uderzać, zeskoczył także z rumaka i począł nań wołać z daleka: – Zwróć, Niemcze, głowę i poddaj się alibo spotkaj ze mną! A Arnold zwróciwszy się i poznawszy Zawiszę po czarnej zbroi i po Sulimie na tarczy rzekł sobie w duszy: „Śmierć idzie i moja godzina wybiła, albowiem jemu nikt nie odejmie się żywy. Gdybym jednakże go zwyciężył, zyskałbym chwałę nieśmiertelną, a może i życie ocalił”. To rzekłszy skoczył ku niemu i starli się jak dwie burze na ziemi trupami zasłanej. Lecz Zawisza tak okrutnie siłą nad wszystkimi górował, że nieszczęśni to byli rodzice, których dzieciom wypadło się z nim spotkać w boju. Jakoż pod cięciem jego miecza pękła kuta w Malborgu tarcza, pękł jak gliniany garnek stalowy hełm i mężny Arnold padł z rozciętą na dwoje głową... * Henryk, komtur człuchowski, ten sam najzawziętszy wróg polskiego plemienia, który za- przysiągł, że póty dwa miecze każe przed sobą nosić, póki obu w krwi polskiej nie ubroczy, wymykał się teraz chyłkiem z pola, jako lis wymyka się z otoczonego przez myśliwców ostę- pu, gdy wtem zajechał mu drogę Zbyszko z Bogdańca. Krzyknął komtur widząc nad sobą wzniesiony brzeszczot: Erbarme dich meiner! (oszczędź mnie) – i złożył z przestrachu ręce, co usłyszawszy młody rycerz nie zdołał już wprawdzie wstrzymać ręki i rozmachu, ale zdołał przekręcić miecz i płazem tylko w spasły, spotniały pysk komtura uderzył. I rzucił go potem 247 swemu giermkowi, który założywszy mu powróz na szyję powlókł go jak wołu tam, dokąd spędzano wszystkich jeńców krzyżackich. * A stary Maćko szukał wciąż na krwawym pobojowisku Kunona Lichtensteina – i szczęsny we wszystkim dnia tego los dla Polaków wydał go wreszcie w jego ręce w zaroślach, w któ- rych przytaiła się garść uchodzących ze strasznego pogromu rycerzy. Blask słońca, który od- bił się w zbrojach, zdradził ich obecność przed pościgiem. Padli wraz wszyscy na kolana i poddali się natychmiast, lecz Maćko dowiedziawszy się, iż wielki komtur Zakonu znajduje się między jeńcami, kazał go stawić przed sobą i zdjąwszy hełm z głowy zapytał: – Kunonie Lichtensteinie, zali poznajesz mnie? A on zmarszczył brwi i utkwiwszy oczy w oblicze Maćka rzekł po chwili: – Widziałem cię na dworze w Płocku. – Nie – odpowiedzaił Maćko – widziałeś mnie przedtem. Widziałeś mnie w Krakowie, gdym cię błagał o życie mego bratanka, który za nierozważny napad na ciebie na utratę gardła był skazan. Wówczas to ślubowałem Bogu i zaprzysiągłem na rycerską cześć, iż cię odnajdę i spotkam się z tobą śmiertelnie. – Wiem – odparł Lichtenstein i wydął dumnie usta, chłociaż zarazem pobladł mocno – ale jeńcem twoim teraz jestem i zhańbiłbyś się, gdybyś miecz na mnie podniósł. Na to twarz Maćka ściągnęła się złowrogo i stała się zupełnie do paszczy wilczej podobna. – Kunonie Lichtenstein – rzekł – miecza na bezbronnego nie wzniosę, ale to ci powiadam, że jeśli walki mi odmówisz, tedy cię każę jak psa na powrozie powiesić. – Nie mam wyboru, stawaj! – zawołał wielki komtur. – Na śmierć, nie na niewolę – zastrzegł raz jeszcze Maćko. – Na śmierć. I po chwili starli się z sobą wobec niemieckich i polskich rycerzy. Młodszy i zręczniejszy był Kunon, lecz Maćko tak dalece siłą rąk i nóg przeciwnika przewyższał, że w mgnieniu oka obalił go na ziemię i kolanem brzuch mu przycisnął. Oczy komtura wyszły z przerażenia na wierzch. – Daruj! – jęknął wyrzucając ślinę i pianę ustami. – Nie! – odpowiedzał nieubałgany Maćko. I przyłożywszy mizerykordię do szyi przeciwnika pchnął dwukrotnie, a tamten zacharczał okropnie; fala krwi buchnęła mu ustami, drgawki śmiertelne wstrząsnęły jego ciałem, po czym wyprężył się i wielka uspokoicielka rycerzy uspokoiła go na zawsze. * Bitwa zmieniła się w rzeź i pościg. Kto nie chciał się poddać, zginął. Wiele bywało w owych czasach na świecie bitew i spotkań, ale nikt z żywych ludzi nie pamiętał tak straszli- wego pogromu. Padł pod stopami wielkiego króla nie tylko Zakon krzyżacki, ale i całe Niem- cy, które najświetniejszym rycerstwem wspomagały oną „przednią straż” teutońską, wżerają-
|
Wątki
|