Ale tak się nie stało...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Po usunięciu smółki i operacji przepukliny leka­rze sądzili, że najgorsze mają już za sobą. Byli przekonani, że kiedy mi­nie pierwszy, najtrudniejszy dzień po zabiegu, Nickie będzie mógł zostać odłączony od respiratora. Jednakże czterdzieści osiem godzin później nadal nie zanosiło się na oczekiwaną poprawę. Kiedy tylko próbowano ograniczyć ilość sztucznie dostarczanego powietrza, poziom nasycenia tlenem gwałtownie spadał. Najwyraźniej w organizmie dziecka wciąż dzia­ło się coś niedobrego, coś, czego nikt nie przewidział. Nie pozostawało nic innego, jak przeprowadzić biopsję. Konieczne było uzyskanie zgody rodziców.
Sal i Donna Giancola oddaliby życie za swojego syna. Przystawali na wszyst­kie propozycje lekarzy, więc zgodzili się i na biopsję. Donna miała zaledwie dziewiętnaście lat, jej mąż był o trzy lata starszy. Pochodzili z tradycyjnych, kochających się włoskich rodzin i gorąco pragnęli jak najszybciej założyć włas­ną. To, co się zdarzyło, było dla nich ogromnym wstrząsem. W miarę upływu czasu czuwanie przy łóżeczku synka kosztowało ich coraz więcej sił. Jak otępia­li siedzieli na korytarzu i obserwowali z daleka, co się dzieje.
Biopsję płuc noworodków przeprowadzano tylko w wyjątkowych sytuacjach. Zabieg został wykonany następnego ranka i przebiegł zadziwiająco dobrze. Per­sonel oddziału intensywnej terapii noworodków potraktował ten przypadek jako wyjątkowo pilny i wyniki, których przygotowanie zwykle trwało dwa dni, goto­we były jeszcze tego popołudnia. Patolog dokonał strasznego odkrycia. Oprócz pozostałych dolegliwości Nicholas cierpiał także na niezwykle rzadkie schorze­nie znane jako dysplazja włośniczek pęcherzyków płucnych.
Jej przyczyną był wadliwy rozwój najmniejszych naczyń krwionośnych płuc, co poważnie utrudniało wymianę tlenu. Co gorsza, choroby tej nie można było wyleczyć bez zdecydowanej interwencji chirurgicznej. Tylko nielicz­nym dzieciom udawało się przeżyć z nią więcej niż kilka miesięcy. Jedyną nadzieją był przeszczep płuca.
Diagnoza wprawiła cały personel w osłupienie. Jeszcze nie tak dawno wszyscy cieszyli się z udanej operacji, a teraz nagle ziemia usunęła im się spod nóg. Nad oddziałem intensywnej terapii noworodków zawisła gęsta chmura bezsilności. Minęła prawie godzina, zanim ktoś rzucił jakąś kon­kretną propozycję.
- Zadzwonię do SUP - powiedziała Meg Erhardt, przełożona pielęgnia­rek z wieczornej zmiany.
- O tej porze nikogo tam nie ma - odparł ktoś. - Koordynator do spraw przeszczepów przyjdzie pewnie dopiero jutro rano.
SUP to Filadelfijski Szpital Uniwersytetu Pensylwanii, w którym praco­wali najlepsi w kraju specjaliści od przeszczepów płuc noworodkom.
- Przynajmniej zostawię im wiadomość - powiedziała Meg. - Niech wiedzą, że mają nowego klienta.
Niewielka, bo niewielka, ale była to ich jedyna szansa. Przeszczep płuca u noworodka to poważne przedsięwzięcie, wymagające szczegółowych przy­gotowań. Najpierw dziecko musiało zostać wciągnięte na listę kandydatów do przeszczepu. Potem trzeba było przeprowadzić analizę tkanki i antygenów zgodności tkankowej, a następnie uzgodnić kwestie finansowe. Taki zabieg kosztowałby towarzystwo ubezpieczeniowe dziesiątki tysięcy dolarów. Co więcej, transport noworodków w mieście wymagał pomocy lotnictwa wojskowego. No i pozostawał jeszcze jeden bardzo ważny aspekt tej sprawy - oczekiwanie na śmierć odpowiedniego dawcy.
Nawet w sprzyjających okolicznościach wszystko to musiałoby potrwać co najmniej dwa miesiące. Wątpliwe było, czy Nicholas będzie żył tak długo. Był bardzo słaby i poddano już zbyt wielu zabiegom.
 
Tydzień później życie Nickie'ego wciąż wisiało na włosku. Ani na chwi­lę nie odłączono go od respiratora. Tylko w ten sposób można było zapewnić jego organizmowi choć minimalne dostawy tlenu. Nie mógł jeść samodzielnie, więc karmiono go dożylnie i przez nos. Na szczęście pierwsza rozmowa z koordynatorem od przeszczepów przebiegła pomyślnie i robota papierko­wa była już w toku. Próbki poddano analizie w celu dobrania odpowiedniej tkanki do przeszczepu. Wtedy pojawiła się kolejna przeszkoda: sprzeciw towarzystwa ubezpieczeniowego.
Nicholas był ubezpieczony w prywatnej firmie, kierującej się w swojej działalności zasadą ograniczania kosztów. Zarząd niechętnie wyraził zgodę na opłacenie sztucznego natlenowania krwi, a przeszczep to już było sta­nowczo za wiele. Prośba o jego sfinansowanie została odrzucona. Lekarze planowali napisać odwołanie, a inni pracownicy szpitala słali do firmy listy, w których przekonywali, kogo trzeba, o konieczności operacji - mieli na­dzieję, że w końcu im się uda. Niestety, nie mogli czekać bez końca.
Na oddziale intensywnej terapii radość z pracy z noworodkami była często przyćmiewana świadomością ich ciężkiego stanu. Tym razem personel Szpitala Uniwersyteckiego nie mógł zrzucić z barków przygniatającego poczucia beznadziei. Wszyscy byli bardzo przywiązani do Nickie'ego. Jego ciężki los poruszył każdego, w szpitalu panowała atmosfera ogólnego przy­gnębienia. Mimo to nikt nie zamierzał dać za wygraną. Utrzymywanie dzieci przy życiu było pracą tych ludzi i nikt nie znał się na tym tak dobrze jak oni. Jeśli wszyscy razem przystąpią do działania, może uda się dać Nickie'emu jeszcze miesiąc. Albo dwa. Aż załatwi mu się przeszczep.
 
To stało się w weekend, parę minut po jedenastej wieczorem, kiedy za­czynała się nocna zmiana. Wszyscy lekarze gdzieś zniknęli. Kończące dyżur pielęgniarki w oczekiwaniu na przybycie zmienniczek uzupełniały karty pa­cjentów. Nagle powietrze przeciął przenikliwy elektroniczny pisk, alarm czuj­nika tlenowego. Meg upuściła kartę i podniosła głowę, zaskoczona. Szybko rozejrzała się po sali. Około dziesięciu metrów od niej migotało pomarań­czowe światło.
Jezu, pomyślała. To Nickie!
Rzuciła długopis i zerwała się z krzesła. Przebiegła przez salę. Nicholas leżał w odkrytym, płaskim, szerokim akrylowym inkubatorze, otoczonym rozmaitą aparaturą. Stały tu monitory pracy serca, temperatury i zawartości moczu; materac, na którym leżało dziecko, przecinały dziesiątki kabli. W pierwszej chwili Meg miała nadzieję, że przyczyną uruchomienia alarmu było odłączenie się jakiegoś przewodu, ale wystarczyło rzucić okiem na małego pacjenta, by zrozumieć, że to nie to.
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.