Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Z przyczyn, które komuś mogłyby się wydać dziwne, ale które do niego przemawiały bardzo silnie, Verdad czuł się w tę sprawę niezwykle zaangażowany. Chciał doprowadzić mordercę Ernestiny na ławę oskarżonych i w tym wypadku nie uważał tego tylko za swój służbowy obowiązek, lecz również za punkt honoru.
Jego partner, Reese Hagerstrom, towarzyszył mu – mimo późnej pory – bez słowa sprzeciwu. Reese pracowałby dla Julia, dla Julia i nikogo więcej, przez okrągłą dobę; odmawiałby sobie nie tylko snu, ale i regularnych posiłków oraz wolnych dni. Gotów był na każde poświęcenie. Julio wiedział, że gdyby kiedyś trzeba było stanąć w linii strzału, wystawić pierś na kule i zginąć, Reese i to zrobiłby dla niego – bez najmniejszego wahania. To było coś, co obaj czuli w swych sercach i kościach, ale czego nigdy nie wypowiadali. Za dwadzieścia pierwsza przynieśli rodzicom Ernestiny wiadomość o jej tragicznej śmierci. Ich skromny dom znajdował się jedną ulicę na wschód od Main Street. Wokół rosły magnolie. Policjanci musieli obudzić domowników. Zrazu nikt nie dawał wiary straszliwej wieści, rodzice byli przekonani, że córka wróciła już do domu i śpi, ale jej łóżko – oczywiście – okazało się puste. Chociaż Juan i Maria Hernandez mieli sześcioro dzieci, przyjęli ten cios z rozpaczą nie mniejszą, niż przyjęliby go rodzice jedynaka. Weszli do salonu. Maria nie miała siły, by stać, i opadła na sofę obitą różową tkaniną. Jej dwóch najmłodszych synów, obaj kilkunastoletni, usiadło po bokach matki z zaczerwienionymi oczami. Byli zbyt wstrząśnięci, by zachować postawę mucho, tak charakterystyczną dla latynoskich chłopców w ich wieku. Maria trzymała w dłoniach oprawną w ramki fotografię Ernestiny i na przemian to łkała, to gorączkowo wspominała szczęśliwe lata dziewczyny. Inna jej córka, dziewiętnastoletnia Laurita, usiadła sama w jadalni, nieprzystępna, niepocieszona, i ściskała w garści różaniec. Juan Hernandez zaczął nerwowo chodzić tam i z powrotem, z zaciśniętymi zębami i gniewnym spojrzeniem, które miało maskować łzy. Na nim, jako na głowie rodu spoczywał obowiązek zachowania spokoju i równowagi w rodzinie, zakłóconej teraz przez śmierć. Musiał być silny, ale nie potrafił i dwa razy wychodził do kuchni, gdzie za zamkniętymi drzwiami wydawał z siebie zdławione jęki boleści. Julio nie mógł nic zrobić, by ulżyć ich cierpieniu, wzbudził jednak ich zaufanie do wymiaru sprawiedliwości i nadzieję na odnalezienie mordercy. Jego zaangażowanie w sprawę Ernestiny, jego pewność i zrównoważenie wyczuwalne w głosie, sugerowały, że jest człowiekiem o wytrwałości ogara, który naprawdę doprowadzi zabójcę przed sąd. A może wzbudził zaufanie tych ludzi, ponieważ w jego oczach, głosie i wyrazie twarzy widoczna była wściekłość na samo istnienie śmierci, niezależnie od tego kto padał jej ofiarą. Ta wściekłość narastała w nim od lat, od owego upalnego popołudnia, kiedy zobaczył szczura, który zagryzł jego młodszego braciszka. A dziś ogień w jego wnętrzu był już tak wielki i jasny, że wszyscy musieli go dojrzeć. Julio i Reese dowiedzieli się od państwa Hernandez, że Ernestina wyszła wieczorem z domu w towarzystwie swej najlepszej przyjaciółki, Becky Klienstad. Obie dziewczyny były kelnerkami w pobliskiej restauracji meksykańskiej. Pojechały do miasta samochodem Ernestiny: starym dziesięcioletnim fordem fairlane niebieskiego koloru. – Jeśli nieszczęście spotkało moją Ernestinę – powiedział pan Hernandez – to co się stało z biedną Becky? Na pewno jej też się coś przytrafiło. Coś strasznego. Z kuchni państwa Hernandez Julio zadzwonił do rodziny Klienstad w Orange. Becky, właściwie Rebecca, była poza domem. Rodzice nie niepokoili się o nią, bo to w końcu dorosła dziewczyna, a ulubione przez nią i Ernestinę lokale z muzyką taneczną czynne są do drugiej w nocy. Zaczęli się niepokoić dopiero po rozmowie z porucznikiem Verdadem. Było dwadzieścia po pierwszej w nocy.
|
Wątki
|