Zbój wydał ochrypły okrzyk zachwytu i zawrócił konia...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Na jego wezwanie podwładni natychmiast skupili się koło niego. Jose i Gaspard odjeżdżając słyszeli poza sobą grzmiący głos, którym Grenacho tłumaczył swoim towarzyszom, o co chodzi. Nie mogło być wątpliwości co do rodzaju uczuć, które ci ludzie żywią do Vereala.
Grenacho dotrzymał obietnicy: przeraźliwy ryk towarzyszył zakończeniu jego przemowy. Było to więcej niż się Jose mógł spodziewać: krew zastygła mu w żyłach. Ten okrzyk przypomniał rzeczywiście wycie pędzących za zdobyczą wilków.
Zjeżdżali teraz ze wzgórza, a za nimi toczyła się lawina złożona z wyrzutków społeczeństwa, ze zbójów i złoczyńców.
XXV - Jedyny przyjaciel
Córka Alverada obudziła się nagle. Od niedawna spała dziwnie lekkim snem, a tej nocy leżała cichutko z otwartymi oczami i krew pulsowała jej w skroniach. Umysł odzyskał natychmiast pełnię świadomości, zdawała sobie doskonale sprawę z tego, dlaczego sen jej został przerwany.
Obudził ją stuk kopyt końskich i następująca po nim nagle cisza.
Błahsze przyczyny budziły ją od kilku nocy, od tego pamiętnego wieczoru, kiedy to jej ojciec spokojnym, chłodnym głosem powiedział następujące słowa:
- Wyjdzie za mąż za tego, któremu została obiecana: poślubi Cabrilla lub umrze dziewicą. Bóg mi dopomoże w dotrzymaniu mego słowa. A co do tej urojonej sympatii, musi o niej zapomnieć.
Głos ojca brzmiał jak wyrok losu. Od tego czasu spokojne życie Alicji stało się udręką. Drobne fakty nabierały wielkiej wagi. Monotonnie tykający zegar zdawał się ciągle powtarzać słowa Fryderyka Alverado. Nawet matka stała się osobą, której należało unikać. Gdy Alicja spoglądała w lustro, widziała w nim odbicie obcej, bladej, śmiertelnie przerażonej twarzy.
Teraz leżąc w łóżku i drżąc cała od przyśpieszonego, niespokojnego bicia serca słyszała, jak na dzwonnicy kościelnej biła dwunasta: słodka melodia, kurant złożony z długich, łagodnych dźwięków, potem głębokie, poważne uderzenie wielkiego dzwonu. Pamiętała, że dawniej uderzenia te zdawały się następować prędko, jedno po drugim, ale teraz i w niej coś się zmieniło; życie pulsowało szybciej i pomiędzy jednym uderzeniem a drugim, można było przemyśleć sprawę śmierci lub życia. Wysunęła się z łóżka, włożyła ciepłe pantofelki, otuliła się jedwabnym, stebnowanym szlafrokiem i podeszła do okna. Ściany jej pokoju były tak grube, że nie mogła wyjrzeć na ulicę; musiała uklęknąć na parapecie. Ujrzała scenę, która nie dawała jej spokoju we śnie. To, co zobaczyła, przejęło ją ogromnym strachem.
Daleko hen, aż do końca ulicy stali dwójkami, trójkami i czwórkami jeźdźcy. Konie stały nieruchomo, kiwając niespokojnie głowami, zaś jeźdźcy byli pełni oczekiwania. Co to mogło znaczyć?
Ktoś zastukał do bramy, która zamykała na noc arkady wiodące do wewnętrznego dziedzińca ojcowego pałacu. Słyszała, jak stróż nocny pytał zaspanym i mocno wystraszonym głosem:
- Kto tam?
- Gdzie jest Fryderyk Alverado? - spytał ktoś ochrypłym basem.
- Śpi, tak jak wszyscy porządni ludzie o północy.
Boże drogi! Ten dzwon z kościelnej wieży bije jeszcze! Vereal fundował dzwony. Matka opowiadała, że pochodziły z jakiejś starej katedry i że były bardzo sławne.
- Otwieraj natychmiast, ty szczurze! - krzyczał ktoś na ulicy. - Ja cię tu nauczę grzeczności! - Otwórz, mówię ci, bo wyłamię zamek.
Tym razem strachy nocne i nagłe obudzenie zwiastowały niebezpieczeństwo! Alicja uspokoiła się. Ręce jej przestały drżeć, poszła do niewielkiej ubieralni przylegającej do sypialnego pokoju i zaczęła się prędko ubierać.
Czuła się prawie szczęśliwa, bo myśli jej oderwały się od własnej osoby. Zastanawiała się, co mogło tu sprowadzić tych uzbrojonych ludzi i jakie nieszczęście groziło jej kochanym. Bo pomimo wszystko, kochała szczerze tę praktyczną, wyrachowaną matkę i tego surowego ojca. Wreszcie była gotowa. Otworzyła drzwi pokoju. Dom obudził się. Widać, że i inni jego mieszkańcy usłyszeli hałas na ulicy i tak jak ona ubierali się lub nadsłuchiwali.
- Tędy proszę. Zaufajcie mi, wysłucham wszystkiego, co macie do powiedzenia - usłyszała poważny głos ojca.
Wsunęła się na korytarz. Szła po omacku ciemnymi schodami, aż zatrzymała się przy uchylonych drzwiach wiodących do biblioteki. Było już tam kilkunastu uzbrojonych mężczyzn i jej ojciec kompletnie ubrany. Alverado lubił się udawać późno na spoczynek i na pewno nie spał jeszcze, gdy go zawołano. W pokoju paliły się jasno lampy. Widziała dzikie, nie ogolone twarze. Połowa obecnych nie wykazywała zbytniego szacunku dla miejsca, w którym się znaleźli; nie zdjęli nawet kapeluszy. Na widok szczupłej, młodej postaci serce jej zabiło mocno i różowa mgła zaćmiła wzrok. Gdy się obrócił twarzą do niej, wahała się jeszcze przez chwilę: tacy byli do siebie podobni! Nagle zorientowała się. To nie był on! Twarz, którą miała tuż przed sobą była jednak dziwnie podobna do tamtej, postać miała tę samą wysmukłość, ten sam wdzięk. A jednak różnica istniała. Ten, którego rysy pamiętała tak dobrze, miał ostrzej zarysowany profil, szlachetniejsze czoło, więcej ukrytej siły w linii ramion.
Na pierwszy plan wysunął się teraz bardzo stary człowiek. Wyróżniał się spośród otaczających go ludzi, przyjemnie było spojrzeć na niego. Miał szlachetną twarz, której nie oszpecił późny wiek. Musiał być albo chory, albo niezmiernie zmęczony. Młodzieniec z wielką pieczołowitością pomógł mu usiąść.
- On panu złoży żądane dowody - powiedział.
- Wygląda na zacnego człowieka, dziwię się tylko, że się znalazł w takim towarzystwie - odparł bez wahania ojciec.
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.