Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Wielkie chłopiska uzbrojone były w europejskie karabiny i w wypadku zaczepki nasza odwaga na niewiele by się zdała. Na szczęście pozostawili nas w spokoju – zapewne przez wzgląd na naszą nędzną powierzchowność. Tak to czasem nawet bieda może mieć swoje dobre strony.
Po pięciodniowym marszu doszliśmy wreszcie do sławnego traktu pielgrzymów. Spodziewaliśmy się drogi z prawdziwego zdarzenia, która oznaczałaby kres wszystkich naszych cierpień. Jakże wielkie było nasze rozczarowanie, gdy nie mogliśmy odnaleźć najmniejszego śladu drogi. Naszym oczom ukazała się okolica podobna do tej, którą wędrowaliśmy przez ostatnie tygodnie. Kilka pustych namiotów, przy których może się zatrzymać karawana – i to wszystko. Ani śladu jakiejś organizacji ruchu karawanowego. Na ostatnim etapie towarzyszyły nam dwie tutejsze amazonki. Teraz już musiały nas opuścić; nie kryjąc wzruszenia, pożegnały się z nami serdecznie. Zrezygnowani, ulokowaliśmy się w jednym z pustych namiotów i roznieciliśmy ognisko. Grzejąc się przy ogniu, doszukiwaliśmy się pozytywnych aspektów naszej sytuacji. Właściwie nie brakowało powodów do radości! Najtrudniejsza część trasy była już za nami. Teraz znajdowaliśmy się na uczęszczanej drodze, prowadzącej wprost do Lhasy. Do stolicy możemy dotrzeć za piętnaście dni. Cel był tak blisko! Ale gdzież podziała się nasza radość!? Nic dziwnego. Wielodniowe trudy tak nas wycieńczyły, że nie byliśmy w stanie odczuwać nawet przyjemności. Odmrożenia, brak pieniędzy, nędzne jedzenie – byliśmy naprawdę wykończeni. Ale najbardziej martwiły nas nasze zwierzęta. Z mojego wiernego psa pozostała tylko skóra i kości – sami ciągle nie dojadaliśmy, więc i jemu niewiele się dostawało. Łapy miał całe w ranach, ledwo wlókł się za nami i na miejsce postoju docierał często kilka godzin po nas. Nasz Armin był w nie lepszym stanie. Od tygodni nie znajdował dostatecznej ilości trawy i straszliwie wychudł. Wprawdzie dochodząc do jeziora Jöczabczo, opuściliśmy już strefę śniegów, ale i tak trawa tutaj była wyschnięta i marna. Ponadto nasze codzienne mordercze etapy tak czy owak uniemożliwiały tuczącą kurację. Następnego dnia trzeba było ruszać dalej. Moralną podnietę czerpaliśmy z faktu, że znajdowaliśmy się na głównym szlaku karawanowym i nie musieliśmy już czuć się jak Marco Polo. Trakt, którym mieliśmy teraz wędrować, zbudowany został przez rząd i służył pierwotnie do transportu złota z zachodniego Tybetu. Stopniowo, w miarę wzrostu ruchu handlowego w całym Tybecie, trasa ta nabierała coraz większego znaczenia, jako odciążenie drogi południowej, biegnącej wzdłuż rzeki Cangpo. Pierwszy dzień marszu głównym traktem tazamów niewiele się różnił od najgorszych etapów na bezludnych obszarach. Nie napotkaliśmy żywej duszy. Szalała burza. Wściekły wiatr ciskał wielkimi płatami śniegu i przepędzał tumany mgły. Droga zamieniła się w piekło. Na szczęście wicher uderzał w plecy i dosłownie nas popychał; gdyby wiał nam w twarz, nie byłoby mowy o zrobieniu kroku. Nasz biedny Armin był u kresu sił. Gdy pod wieczór ujrzeliśmy wreszcie następny zajazd, cała czwórka nie posiadała się z radości. Dzień ten opisałem w moim dzienniku tak: 31 grudnia 1945 Potężna burza śnieżna i mgły (pierwsza mgła, którą zobaczyliśmy w Tybecie), temperatura około -30° C, najbardziej morderczy dzień naszej podróży, co chwila trzeba poprawiać juki na Arminie, niebezpieczeństwo odmrożenia rąk... Gubimy drogę, po dwóch kilometrach spostrzegamy pomyłkę, zawracamy. Wieczorem docieramy do tazamu Nyacang – jest tam osiem namiotów. W jednym mieszka bonpo z rodziną... traktują nas uprzejmie! Błogosławiony glejt I oto po raz drugi spędzaliśmy Sylwestra w Tybecie. Rozmyślając o tym, co osiągnęliśmy do tej pory, łatwo można było stracić wszelką odwagę. Wciąż przebywaliśmy tutaj nielegalnie: dwaj nędzni, na pół zagłodzeni wędrowcy – kryjący się przed każdym, nawet najniższym urzędnikiem – dla których Lhasa nadal pozostawała celem iluzorycznym, „Zakazanym Miastem”. W takie wieczory, jak ten, człowiek robi się sentymentalny, zaczyna snuć wspomnienia, myśli wędrują do Ojczyzny, rodziny... Nie wolno nam było jednak ani na chwilę zapomnieć o nagiej rzeczywistości. Walka o przetrwanie wymagała skupienia wszystkich sił, psychicznych i fizycznych. Tutaj możliwość spędzenia wieczoru w ciepłym namiocie była dla nas stokroć cenniejsza, niż gdybyśmy w kraju dostali na gwiazdkę wymarzony samochód wyścigowy. Uczciliśmy Sylwestra na swój sposób. Chcieliśmy zatrzymać się tu nieco dłużej, odpocząć i odkarmić wreszcie nasze zwierzęta. Nasz list żelazny spełnił znakomicie swoje zadanie. Administrator tazamu natychmiast zrobił się uprzejmy, przydzielił nam służącego, przysłał wodę i łajno jaka na ognisko. Rozluźnieni pozwoliliśmy sobie na długi sen. Gdy późnym popołudniem przystąpiliśmy właśnie do gotowania śniadania, przed namiotami zapanował nagle spory ruch. Okazało się, że oto nadszedł kucharz jakiegoś wysokiego urzędnika, zwiastując rychłe przybycie swojego pana. Jego zadaniem było przygotowanie wszystkiego na godziwe przyjęcie. Zaabsorbowany biegał tam i z powrotem, udając strasznie ważną osobę. Jako nakrycie głowy nosił całe lisie futro.
|
Wątki
|