Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Nareszcie, stopnie z innych przedmiotów zależały od tego, czy moi sąsiedzi dobrze mi podpowiadali albo czy leżąca na poprzed-niej ławce książka była otwarta we właściwym miejscu.
Najpoufalsze jednak stosunki łączyły mnie z inspektorem. Czło- wiek ten tak przyzwyczaił się do wypukiwania mnie z klasy w czasie lekcyj i do widywania się ze mną po lekcjach, że był szczerze zaniepo-kojony, gdy w którym tygodniu nie przypomniałem się jego pamięci. – Leśniewski! – zawołał pewnego dnia spostrzegłszy, że już idę z klasy do domu. – Leśniewski!... a dlaczego ty nie zostajesz?... – Przeciem nic nie zrobił – odpowiadam mu. – Jak to, więc nie jesteś zapisany do dziennika? – Jak ojca kocham, tak nie! – I umiałeś lekcje?... – Kiedy mnie dziś wcale nie wyrywali!... Inspektor zamyślił się. – Coś w tym jest! – szepnął. – Wiesz, Leśniewski, zostań ty tu na chwilkę. – Mój złocisty panie inspektorze, przeciem ja nic nie winien!... jak ojca kocham!... jak Bozię kocham!... – Aha... przysięgasz się, ośle?... Chodźże mi tu zaraz!... A jeżeliś naprawdę nic nie zmalował, to – policzy ci się na drugi raz!... W ogóle miałem u pana inspektora kredyt otwarty, co mi w szkole zrobiło pewną popularność, tym istotniejszą, że nikogo nie pobudzała do konkurencji. Między kilkudziesięcioma pierwszoklasistami, z których jeden golił już wąsy prawdziwą brzytwą, trzej po całych dniach grali w karty pod ławką, a inni byli zdrowi jak kantoniści, znajdował się kaleka – Józio. Był to chłopczyk garbaty, karzeł na swój wiek, mizerny, z małym no- skiem sinym, bladymi oczyma i gładkimi włosami. Był tak wątły, że NASK IFP UG Ze zbiorów „Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej” Instytutu Filologii Polskiej UG 33 musiał odpoczywać idąc z domu do szkoły, a taki bojaźliwy, że gdy go wyrwano do lekcji, tracił mowę ze strachu. Nigdy nie bił się z nikim, tylko prosił innych, ażeby jego nie bili. Gdy mu raz „dano szczupaka” po suchej jak patyk ręczynie – zemdlał, ale otrzeźwiony – nie poskarżył się. Miał on oboje rodziców, ale ojciec wygnał matkę z domu, a Józia zatrzymał przy sobie pragnąc sam kierować jego edukacją. Sam chciał odprowadzać syna do szkoły, chodzić z nim na spacer, dawać mu kore- petycje, ale nie robił tego z powodu braku czasu, który mu dziwnie prędko ginął w handlu trunków i owsianego piwa u Moszka Lipy. Tym sposobem Józio nie miał żadnej, opieki, a mnie się niekiedy wydawało, że na takiego malca nawet Bóg niechętnie patrzy z nieba. Swoją drogą Józio miewał pieniądze, po sześć i po dziesięć groszy na dzień. Za to miał sobie kupować w czasie pauzy po dwie bułki i po serdelku. Ale że go wszyscy prześladowali, więc on, chcąc się choć jako tako zabezpieczyć, kupował po pięć bułek rozdawał je najsilniejszym kolegom, ażeby mieli dla niego łaskawe serca. Podatek ten nie na wiele mu się przydał, bo poza pięcioma zjedna- nymi stało trzy razy tylu nieprzejednanych. Dokuczali mu bez ustanku. Ten go uszczypnął, tamten pociągnął za włosy, inny ukłuł, czwarty dał byka w ucho, a najmniej odważny nazywał go przynajmniej – garbu- sem. Józio tylko uśmiechał się na te koleżeńskie żarty, czasami prosił: „Dajcie już spokój!...”– a czasami i nic nie mówił, tylko opierał się na chudych rękach i szlochał. Koledzy wołali wtedy: „Patrzcie! jak mu się garb trzęsie!...”– i dokuczali mu jeszcze zawzięciej. Ja z początku mało zwracałem uwagi na garbuska, który wydał mi się niemrawym. Ale raz ten duży kolega, który golił wąsy brzytwą, usiadł za Józiem i począł mu palić byki w oba uszy. Garbus zanosił się od płaczu, a klasa trzęsła się od śmiechu. Wtedy coś mnie ukłuło w serce. Schwyciłem otworzony scyzoryk i drągala, który dawał garbu- sowi byki, pchnąłem w rękę do kości wołając, że tak zrobię każdemu, kto Józia dotknie palcem!...
|
Wątki
|