Szedł wszakże bez odchyleń dalej, bowiem żadnemu dobremu żołnierzowi nie może Milevsko zagrodzić drogi tak dalece, aby się wreszcie nie dostał do...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.

 
Tak więc znalazł się Szwejk na zachodzie Milevska w Kvietovie, a ponieważ prześpiewał tymczasem wszystkie znane mu pieśni żołnierskie o maszerowaniu, więc przed Kvietovem zmuszony już był zacząć je od nowa:
 
A gdyśmy maszerowali,
Wszystkie dziewczęta płakały...
 
Jakaś stara babunia powracająca z kościoła spotkała Szwejka na drodze z Kvietova do Vraża, biegnącej niezmiennie właśnie w kierunku zachodnim, i rozpoczęła z nim rozmowę pozdrowieniem chrześcijańskim:
 
— Dobre południe, żołnierzyku! Dokąd też Bóg prowadzi?
 
— Ano idę, mateczko, do Budziejowic, do pułku — odpowiedział Szwejk. — Niby na wojnę.
 
— Jak tak, to, mój chłopcze, kiepsko idziesz — zawołała babunia z przerażeniem. — Tędy, przez Vraż, nigdy się do Budziejowic nie dostaniecie, gdybyście szli ciągle prosto, to wyjdziecie na Klatov.
 
— Ja znowuż myślę — rzekł Szwejk z determinacją — że i z Klatova dostanie się człek do Budziejowic. Spacer juścić galantny, gdy człowiekowi pilno do swego pułku, i jeszcze do tego wszystkiego bać się trzeba, żeby za swoją dobrą wolę nie spotkała go jakaś przykrość, gdyby się nie znalazł w czas na miejscu.
 
— U nas był też taki jeden figlarz. Miał pojechać do Pilzna do landwery, niejaki Toniczek od Maszków — westchnęła babunia — mojej siostrzenicy krewniak, i odjechał. A jak tydzień minął, to go już szukali żandarmi, że niby nie przyjechał do swego pułku. A jak minął drugi tydzień, to przyszedł w cywilu do domu, że, powiada, puszczony na urlop. Poszedł sołtys do żandarmów, a ci żandarmi zabrali go z tego urlopu. Pisał już z frontu, że jest ranny i że już jest bez nogi.
 
Babunia zapatrzyła się na Szwejka ze współczuciem.
 
— Tam, w tym lasku, mój chłopcze, poczekajcie na mnie. Ja przyniosę trochę kartoflanki, to się rozgrzejecie. Chałupę naszą widać stąd dobrze, zaraz za tym laskiem, trochę na prawo. Przez tę naszą wieś, niby Vraż, nie trzeba chodzić, bo tam żandarmy jak żbiki. Pójdziecie potem z tego lasku na Malczin, ominiecie Cziżovą, ale koniecznie, bo żandarmy tam istne hycle i łapią desenterów. Trzeba iść prosto przez las na Siedlec koło Horażdiovic. Tam jest bardzo porządny żandarm i każdego przez wieś przepuści. Macie przy sobie jakie papiery?
 
— Nie mam, matuchno.
 
— To lepiej i tam nie chodzić i ruszyć od razu na Radomyśl, ale tak wymiarkować, żeby nadejść pod wieczór, jak wszyscy żandarmi siedzą w karczmie. Na ulicy Dolnej za Floriankiem znajdziecie tam taki domek niebiesko malowany, to trzeba się zapytać o gospodarza Melicharka. To mój brat. Że mu niby posyłam ukłony, to on wam pokaże, którędy idzie się do Budziejowic.
 
W lasku czekał Szwejk na babunię przeszło pół godziny, a gdy się rozgrzał kartoflanką, przyniesioną mu przez poczciwą starowinę w garnku otulonym poduszką, żeby zupa nie ostygła, babunia wyjęła spod chustki kawał chleba i słoniny, wsadziła Szwejkowi jedno i drugie do kieszeni, zrobiła mu krzyżyk na czole i rzekła, że na wojnie ma dwóch wnuków. Następnie jeszcze raz powtórzyła mu z naciskiem, którędy trzeba iść, co trzeba ominąć. Wreszcie z kieszeni sukienki wyjęła koronę, żeby sobie Szwejk kupił w Malczinie trochę wódki na drogę, bo do Radomyśla jest długa mila.
 
Od Cziżovej szedł Szwejk według rady babuni na Radomyśl w kierunku wschodnim, myśląc, że przecie do Budziejowic musi człowiek dotrzeć z każdej strony świata, z takiej czy innej.
 
Z Malczina szedł z nim stary muzykant grywający na harmonii. Szwejk poznajomił się z nim w szynku malczińskim, gdy sobie kupował wódkę na tę długą milę do Radomyśla.
 
Muzykant uważał Szwejka za dezertera i radził mu, żeby z nim poszedł do Horażdiovic, bo tam ma córkę zamężną, której mąż też jest dezerterem. Muzykant podpił sobie w Malczinie niezgorzej.
 
— Już dwa miesiące chowa córka swego męża w chlewie — mówił Szwejkowi. — Ciebie też schowa i przesiedzicie tam sobie aż do końca wojny. We dwójkę nie będzie wam się przykrzyło.
 
Gdy Szwejk grzecznie odrzucił tę propozycję, muzykant bardzo się rozzłościł i ruszył w lewo przez pole grożąc Szwejkowi, że idzie do Cziżovej do żandarmów oskarżyć go.
 
W Radomyślu na ulicy Dolnej znalazł Szwejk pod wieczór domek gospodarza Melicharka za Floriankiem. Gdy mu przekazał ukłony od siostry, wcale to gospodarza nie wzruszyło.
 
Ciągle domagał się od Szwejka papierów. Był to jakiś starodawny człowiek, bo mówił ciągle o rozbójnikach, rzezimieszkach i złodziejach, których jakoby siła się włóczy po krainie piseckiej.
 
— Ucieknie taki z wojny, służyć mu się tam nie chce, włóczy się po całej okolicy i gdzie się da, to kradnie — mówił z naciskiem, spoglądając Szwejkowi w oczy. — A każdy z nich wygląda jak niewiniątko.
 
— Tak to, tak, o prawdę gniewają się ludzie najbardziej — dodał, gdy Szwejk powstał z ławy. — Gdyby taki człowiek miał czyste sumienie, to będzie siedział spokojnie i pokaże papiery. Ale jak papierów nie ma...
 
— No, to dobranoc, dziadziu.
 
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.