Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Wtulił się szybko w pachnące białe kity mietlic i usadowił wygodnie.
Zamknąłem drzwi kabiny i wróciłem na mostek. Oddaliśmy pilota na mały czarny żaglowiec i pełni zabranego słońca szykowaliśmy się do długiej drogi przez Północny Atlantyk ku wybrzeżom Starej Szkocji. Po godzinie natrafiliśmy ponownie na gęstą mgłę. Wkraczaliśmy teraz na najniebezpieczniejsze wody Atlantyku w okresie największego nasilenia gór lodowych. Wędrują one z pomocy wraz z zimnym Prądem Labradorskim z największej wylęgarni gór-ołbrzymów, z Morza Baffina. Olbrzymie lodowce Grenlandii „cielą” co roku około siedmiu tysięcy gór. Kilkaset z nich rokrocznie dostaje się na południe, na uczęszczane szlaki żeglugowe, aż poza równoleżnik Cape Race. Icebergi2 - miliony ton lodu, z których tylko ta jedna dziewiąta część, widoczna nad powierzchnią wody, dochodzi niekiedy do pięćdziesięciu metrów wysokości i siedmiu mil długości. Do walki z tym niebezpieczeństwem mieliśmy jedynie sondę, termometr i... nos kapitana. Sonda, rzucana co określoną liczbę mil, dawała możność ustalenia proble- matycznej pozycji. Głowy nawigatorów zamieniały się w maszyny do liczenia i kalkulacji. Ustawicznie mierzona temperatura wody miała ostrzec przed zbliżaniem się do obszarów wód, na których znajdują się góry lodowe. Nos kapitana musiał je wykryć przez wyczupie specjalnego, wilgotnego chłodu, jaki góry lodowe z siebie wydzielają. 1 Nockhaus - nadbudówka znajdująca się na skrzydle mostku, służąca za schronienie przed deszczem i wiatrem dla oficera pełniącego służbę. 2 Iceberg (ang.) - góra lodowa. W tej chwili aajgroźniej przedstawiały się wschodnie obszary wód Grand Banks. Na mapie miejsca te pokryte były małymi trójkącikami, każdy z nich symbolizował górę lodową, zameldowaną drogą radiową. Gdy wróciłem do kabiny, mój nieoczekiwany lokator siedział na mietlicach. Rezonans kabiny na ryk umieszczonego nie opodal gwizdka wyraźnie robił na nim wrażenie. Wciskał się, jak mógł najgłębiej, w mietlice, jak gdyby wduszony w nie rykiem gwizdka. Musiałem postarać się o pożywienie dla gościa. Z prowiantury dostałem sałaty i jabłko. W kabinie panował przejmujący chłód i wilgoć. Wziąłem konika do ręki i położyłem się na koi. Nie zdradzał wcale przerażenia. Posadziłem go sobie na palcu. Przylgnął do niego i grzał się z widoczną przyjemnością. Przy każdym ryku syreny czułem, jak silniej wpijają się w skórę ostrza pazurków. Pod groźne szczęki podsunąłem kawałek sałaty. Kleszcze szczęk wpiły się w soczysty miąższ. Jadł powoli, nie spiesząc się wcale. Potem dałem mu kawałeczek jabłka. Najbardziej jednak smakował mu wyciśnięty z jabłka sok. Spijał go szybko. Imponował mi odwagą. Zachowywał się, jak gdyby tak miało być, a nie inaczej. Wyglądał dumnie w swej rycerskiej zbroi. Skąd przybywał? I dokąd podążał? Pytania te nasunęły rni na myśl tytuł jednego z rozdziałów słynnej książki Juliusza Verne'a - „Dzieci kapitana Granta”. Tytuł rozdziału brzmiał: SKĄD PRZYBYWA I DOKĄD PODĄŻA JAKUB PAGANEL. Ze względu na nazwę i piękną zbroję należało dać chyba konikowi polnemu imię któregoś z odważnych i nieustraszonych hetmanów. Jednakże, mimo woli, ochrzciłem go imieniem roztargnionego profesora, Jakuba Paganela. Wychodząc na kolację, posadziłem gościa z powrotem na mietlice. Kładąc się spać przed wachtą, widziałem, jak Paganel wciska się głęboko w mietlice, jak gdyby również układał się do snu. Sternik obudził mnie na wachtę. Wciągnąłem na siebie skórzaną kurtkę podbitą futrem. Gęsta mgła skraplała się na takiełunku masztu i opadała ciężkimi kroplami na pokład. Wśród czarnej nocy, poprzez białą mgłę idzie po omacku statek, jak gdyby szukał drogi laską-sondą, dotykając nią najbliższego lądu, leżącego o kilkadziesiąt sążni pod stępką. Kończy się już płycizna, a nad pobliskimi głębinami rozciąga się obszar gór lodowych. Wchodzimy właśnie na długość 50° 14' West. To długość pozycji strasznej katastrofy „Titanica”, która zdarzyła się dwadzieścia kilka lat temu. Ośmiuset dwudziestu pięciu pasażerów i sześciuset siedemdziesięciu ludzi załogi pozostało na zawsze na tym południku. Po dziś dzień tragiczna rocznica tych wód, 15 kwietnia, czczona jest przez jeden z okrętów Patrolu Lodowego, który został powołany do życia, by przeciwdziałać niebez- pieczeństwu gór lodowych. W każdą rocznicę zjawia się na miejscu katastrofy patrolowiec. Na pokładzie odbywa się msza, następnie załoga oddaje salwę honorową, by uczcić pamięć tych, którzy tutaj zostali, i ku przestrodze dla tych, którzy tędy przechodzą. Przeszło tysiąc osób śpi w tej chwili spokojnie w ciepłych kabinach naszego statku, nie myśląc o tym, z wyjątkiem kilku ludzi na wachcie. Mierząc odległość pomiędzy przypuszczalnym kursem, którym przejdziemy te wody, a narysowanymi na mapie trójkątami oznaczającymi znajdujące się w pobliżu góry lodowe - odczuwam wdzięczność dla Patrolu Lodowego za uzyskaną możliwość przewidywania i oceny niebezpieczeństwa. W pamięci stają mi sceny, które rozegrały się tutaj przed laty. Jakby zachował się każdy z nas w tej sytuacji? Wśród wielu, wielu opisów tych wydarzeń, na pierwsze miejsce wybija się opowieść o „Niezatapialnej pani Brown”, znanej pod zdrobniałym imieniem Mołly. * * * Molly urodzona nad brzegami Missouri dzieciństwo spędziła „w rzece”. Mała, rudowłosa Irlandka nie lubiła robót domowych i nauki. Wolała kąpać się i łapać ryby. Jako dwunastoletnia dziewczynka spotkała się z Markiem Twainem. Wielki pisarz widział w niej
|
Wątki
|