Powoli Kaśka, pociągnięta jego odwagą, nabiera cokolwiek śmiałości i rozgląda się uważniej...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.

Przed nią, na podwyższeniu, ciągnie się cały szereg klatek, opatrzonych od frontowej ściany dość cienkimi żelaznymi prętami. W klatkach tych drzemią lub siedzą współsenne zwierzęta, patrzące dziwnym wzrokiem na tłum ludzi, cisnący się koło poręczy.
Wśród cieni, zalegających klatki, błyskają zielonawe oczy pantery lub piwne źrenice rysia.
Lwica tuż obok hieny ułożyła się do snu, wydając od czasu do czasu ryk, więcej do jęku podobny.
Dwa bobry rozrzucają gałązki i zwiędłe liście, włażąc co chwila do małego, płaskiego naczyńka napełnionego mętną wodą.
Na górze dwa wspaniałe puchacze tulą się do siebie, prezentując białe, puszyste piersi i zakrzy-wione dzioby. Wysoka czapla, zgięta wpół w zbyt niskiej klatce, kilka nędznych, suchotniczych małpek o szarej sierści i czerwonych, zmęczonych oczach, siedziały smutne i jakby zgnębione. W
ostatniej klatce przewalał się ogromny niedźwiedź o rudawych, olbrzymich kudłach, wyciągając co chwila swą włochatą łapę przez dość szerokie otwory kraty. W namiocie panowała dusząca, smro-dliwa atmosfera. Zapach nieświeżego mięsa, którego szczątki walały się w niektórych klatkach, łączył się z odorem różnorodnych zwierząt i tysiącem zatrutych oddechów ludzkich, które to mia-76
zmy odwiedzający menażerię tam zostawiali. Schrypnięte tony nadwerężonej katarynki, grającej bez przerwy oklepane melodie, zagłuszył ryk zwierząt i szmer głosów ludzkich.
Kilka naftowych lampek oświetlało skąpo tę nędzę zwierzęcą i ludzką, która wyzierała z każdej klatki, z każdego zakątka, nawet z twarzy człowieka w zielonej kurtce.
Teraz stał on tuż przy Kaśce i monotonnym głosem ciągnął swe opowiadanie. Wskazywał wła-
śnie na klatkę, w której dwa szopy drzemały spokojnie, wetknąwszy pyszczki pomiędzy druty.
– Dwa szopy! samiec mający półtora roku, samica – dwa roki. Razem półtrzecia roku!
Dokoła cisnął się tłum ciekawy, spragniony zasięgnięcia bliższych wiadomości o zwierzęciach, tak niepodobnych do zwykle w życiu spotykanych. Tłum ten popychał się, kłócił, smutny swą ciemnotą, z wyrazem dziwnej głupoty na lśniących od potu twarzach.
– Amerykański sztrauss – objaśniał dalej mężczyzna w kurtce.
Jan uznał za stosowne zablagować.
– Patrzajcie! a to rarytne stróże w tej Ameryce!
Cały ten tłum wybuchnął śmiechem. Kaśka zatykała sobie usta rękami, aby nie śmiać się zbyt głośno, po prostu przez przyzwoitość.
W klatkach zwierzęta, zdziwione tym śmiechem, przepełniającym nagle wnętrze namiotu, po-otwierały szeroko oczy; ryś cofnął się w głąb klatki, a puchacze przycisnęły się bliżej do siebie.
– Hiena! Wykopuje trupy i pożera je żywcem...
W tłumie zrobił się ruch niezwykły. Jana zaopinował, że to jest „hamatorka kwaśnych jabłek”, a jakiś ułan podawał w wątpliwość owe „żywe trupy”. Ale nie było czasu na dalszą dyskusję, zbliża-no się do klatki niedźwiedzia i zewsząd okrzyki zadowolenia witały niekształtną masę, wstrząsają-
cą swe kudły w niepewnym świetle przyczepionej do słup lampy.
Na widok człowieka w zielonej kurtce, niedźwiedź przywlókł się na sam brzeg klatki. Powstaw-szy na tylne łapy, wyciągnął przednie jakby do uścisku, rozsuwając szeroko czarne, jakby nabrzmiałe palce. Człowiek w kurtce przysunął się do klatki i pozwolił zwierzęciu objąć swe ramiona, poddając się z przyjemnością tej niebezpiecznej pieszczocie. I długą chwilę stali tak złączeni, jak dwaj towarzyszenie niedoli, obaj silni, a mimo to słabi, bo związani niedolą, z której się wy-plątać nie mogli. Niedźwiedź, widocznie przywiązany do swego człowieka, mruczał bezustannie, przyciągając go do siebie. W tłumie podziwienie rosło z każdą chwilą: Jak to? Więc ten „pan” nie boi się niedźwiedzia? To chyba czarownik.
Kaśka aż całą chustkę wpakowała do gęby, tak bardzo była zdziwiona. Tylko Jan zachował
zwykłą równowagę i blagował w sobie tylko właściwy sposób.
Wielka historia! – I on by to samo zrobił, tylko nie ma ochoty, by mu bestia powalała nowy „tu-ziurek”. To nie żadna sztuka, tylko trzeba mieć co w rękach.
I szerokimi, spracowanymi dłońmi wywija przed oczami tłumu, prezentując w mdłym świetle lamp odciśniętą skórę na dłoni i grube, niekształtne palce, zakończone tępo uciętymi paznokciami.
Kaśka z uwielbieniem spogląda na te ręce. Muszą być rzeczywiście silne, skoro pan Jan mówi, że można nimi przytrzymać niedźwiedzia.
Ale już wszyscy zwracają się w inną stronę. W ciemnym kącie wisi zasłona, maskująca widocznie przejście do dalszych ubikacji menażeryjnych.
Człowiek w zielonej kurtce, wyswobodziwszy się z uścisków niedźwiedzia, staje przed zasłoną i pyta potężnym głosem:
– Lediżerca!... Kto chce obaczyć lediżercę?
W gromadzie robi się ruch gwałtowny. Część widzów nie pojmuje, co znaczy wyraz „lediżerca”.
Może to jaki zwierz nieznany, ale pewnie coś osobliwego, skoro go na osobności trzymają. I kilka-dziesiąt par źrenic z najwyższą ciekawością stara się przejrzeć zasłonę, kryjącą to dziwo natury, pokazywane pod mianem „lediżercy”.
Ale Jan znów zabiera głos. On wie, co to za diabeł siedzi za tą firanką. On go widział już nieraz.
Jest to człowiek, tylko czarny jak kominiarz i zjada ludzkie mięso...
Tłum nie dowierza.
77
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.