Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
.. Jednak co do mnie, gdybym był Bogiem, to bym się tak objawił, żeby nikt o mnie
nie mógł wątpić. ─ W rozkazie dziennym do świata ─ uśmiechnął się hrabia de Narbonne. ─ Napisawszy gwiazdami, a słońce by odczytało. Albo się jest, albo nie. Być może zresztą, że Bóg kiedyś dawał się poznać ludziom i pozostała pamięć o tym. Nasza wiara może być tylko tradycją. Ale dlaczego pewnego dnia miałby się Bóg przestać objawiać? Byłaby to ab- dykacja. Będąc Bogiem nie abdykuje się. Jak pan myślisz, w jakiej postaci ja przejdę do hi- storii? 201 ─ W szarym płaszczu i w małym kapeluszu, sire. ─ Nie o tym myślałem. Cezar przeszedł jako zdobywca Galii i twórca cywilizacji Europy zachodniej. Ja byłem reformatorem. Duch rewolucji potrzebował mnie, aby przyoblec ciało. Jestem człowiekiem przeznaczenia. Tymczasem musiałem we Włoszech uciekać w nocy przed pobitymi Austriakami, którzy wtarabanili się w odwrocie na moją kwaterę, z łóżka ─ w majtkach, ze spodniami w ręku. Du sublime au ridicule il n'y a qu'un pas. Wówczas byłem najchudszym człowiekiem we Francji. Teraz musiałbym się otruć... Jednak chciałbym mieć jeszcze raz w życiu most pod Arcole. Wówczas miałem świat przed sobą... ─ Teraz go najjaśniejszy pan ma pod sobą ─ ozwał się de Narbonne. ─ Może już tylko miałem. Prusacy nienawidzą mnie; co do Austrii, jestem jej zięciem, ale wmawiam w siebie tylko, że oni zapomnieli klęsk i upokorzeń. Mam czasem uczucie, że moje dzieła cywilne przetrwają moje dzieła wojenne... De Narbonne, wierz mi, lepszą może część obrał błogosławiony Bonawentura Bonaparte w swoim cichym klasztorze... Byłbym sobie wszystkich kapucynów zjednał, gdybym go był kazał zrobić świętym. Ale byłbym się zanadto ośmieszył... Przecie i ja jednak nie byłem stworzony do tego, czym zostałem. Gdy cesarz pozostał sam, raz jeszcze wydobył zza munduru pakiecik z trucizną i popatrzał nań. ─ Kto wie, czy nie chciałem za wiele? ─ szepnął. Mróz straszliwy, dwudziestosześciostopniowy, spadł na armię rozbitą. Konie padały tysią- cami, ludzie marli z zimna jak od zarazy. Wszystek duch upadł pod okropną klęską fizyczną. Nie było już ani Boga, ani praw i związków ludzkich, nic, tylko śmiertelne cierpienie i śmierć. I klątwy miotane we wszystkich językach Europy na Polskę i polską wojnę. Cesarz nie słyszał już nic. Szedł lub. jechał pośród tych nieszczęśliwych, pod osłoną świę- tego szwadronu, z pięciuset oficerów wybitych pułków sformowanego, paru tysięcy gwardii i polskich szwoleżerów, którzy nie tracąc fantazji opierali się głodowi, trudowi i mrozom. Szedł lub jechał drogą śmierci i konania, nie patrząc już na nic. Trupy mościły mu drogę. Le- żały za nim, wokoło, witały go, gdy nadchodził. Żołnierze, podobni do widm, do upiorów okropnych, poubierani w futra, szuby, tak męskie, jak kobiece, w żydowskie żupany, czapki rozmaitego rodzaju, kożuchy, przez południowców na nogi rękawami obuwane i wiązane na szyi, sukmany, siermięgi, ornaty i kapy kościelne ─ ostatka sił dobywali, aby się z tej „diabel- skiej krainy” dostać do Wilna. Brud, robactwo pożerały ich ciała, paliły ogniem żywym. Lu- dzie na postojach zdzierali z siebie odzienie do naga i nagimi plecami tarzali się po podłodze, krew ze strupów sącząc. A trwoga padła taka, że jeden krzyk: „Kozacy!” ─ rozpędzał ich jak s ado kuropatw widok jastrzębia. Demoralizacja, upadek, zatracenie dosięgnęło najwyższego stopnia. Nie było już armii. Była to ucieczka pięścią Bożą zdruzgotanych różnojęzycznych naro- dów, wieża Babel klęski, wznosząca się ku pamięci najpotężniejszej istoty ludzkiej. Nie było wodzów ni komendy. Hufcami wlekli się martwce skazani na zagładę, ślinę z krwią z ust spękanych od piekielnego mrozu toczący. Jeńcy Rosjanie spod Berezyny zjadali trupy i ginęli w konwulsjach. Dookoła zaś wrzał bój, pojedyncze, utrzymujące karność bataliony odpierały wroga, mar- szałek Ney zamykał odwrót z karabinem w ręku. Napoleon spieszył na kwaterę do Mołodeczna, pałacu Ogińskich. Gdy podjeżdżał pod po- dwórze, wzrok jego padł na grupę ciał na śniegu. Młodziutki żołnierz leżał na wznak na płaszczu ułańskim z głową wspartą o piersi młodszego jeszcze od siebie ułana. Napoleon przypatrzył się bacznie. ─ Kto to? ─ zwrócił się do jadącego obok hrabiego de Narbonne. ─ Starszy widocznie padł od rany czy wycieńczenia; młodszy zmarzł tej nocy podtrzymu- jąc tamtemu głowę. Podobni jak bracia ─ odpowiedział de Narbonne. 202 Cesarz przerwał mu: ─ To synowie tego Slugne, pamiętasz, za Niemnem, w lipcu. Obiecałem ich oddać ojcu oficerami. Jeźdźmy! Ruszył w kłus i wjechał w bramę podwórca pałacu, opuszczonego przez właściciela. Wcielony w pluton szwoleżerów dla niezłomnej wytrwałości Wartałowicz zobaczył z ko- nia i poznał trupy Ślupściów. ─ O Jezu! ─ jęknął w myśli. To ci dwaj panicze, którzy go pod Ostrownem uratowali od śmierci! Choć rozdzielili się w bitwie, snadź spotkali się znowu i wszystko przetrzymali ra- zem, aż do tego momentu... Wartałowicz także przetrzymywał wszystko. Bój, głód, mrozy, fatyga i nędza były dla nie- go niczym: on ochraniał cesarza. Rozumiał, że muszą być tacy, z których każdy sobie z osob- na musi powiedzieć, że życie i wolność cesarza od niego zawisły. On chronił i bronił cesarza, a siły jego miast upadać, potężnieć się zdały. Zawsze prosty żołnierz, choć wielu innych przy nim z prostych żołnierzy na podoficerów już awansowało. Nawet bez krzyża. Wstydzono się niemowę zaprezentować do nagrody. Ale on nie dbał o to. Spełniał to, czym go w Pucimuszkach napojono. Nie o ordery mu szło, ale o blizny. Aby mógł ze szczerą prawdą Napoleonowi powiedzieć: „Lecz ty patrz na nasze blizny...” Wartałowicz wierzył wprawdzie święcie, że cesarz nie może być zwyciężony i że powróci raz jeszcze rozprawić się z Rosją. Lecz cesarz zmuszony był brnąć po śniegach, nocować cza-
|
Wątki
|