Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Od czasu podróży do Konopisztu dwa razy rozmawiał z porucznikiem. Raz, kiedy Dorfrichter podpisywał zgodę na rozwód, i ponownie, kiedy wręczył więźniowi listę wytypowanych oficerów, którzy mieli zasiadać w trybunale podczas rozprawy. Odwiedził Dorfrichtera w jego celi wciąż niezdecydowany, czy ma proponować mu odwołanie przyznania się do winy, czy nie. Z trudem opierał się pokusie. Obraz młodego żołnierza, straconego podczas egzekucji w Sarajewie powracał w myślach Kunzego z niepokojącym uporem, na przemian z obrazem idącego Ringiem porucznika, brzęczącego ostrogami, w czako włożonym lekko na bakier, cieszącego się wolnością i powrotem do życia. Jedno właściwie dobrane słowo mogłoby zmienić zbroczonego krwią trupa w radosnego światowca. Nie byłoby to wcale takie trudne do przeprowadzenia. Wszakże otrzymał nakaz dokonania takiej transformacji. Niemniej, kiedy wkroczył do celi, czuł, że nie wykona rozkazu arcyksięcia.
Zastał porucznika pogrążonego w czytaniu świeżo wydanej rozprawy E. K. Nodine’a „Prawda o Port Arturze”. Od czasu gdy Dorfrichter przyznał się do winy, zaczął dostawać książki do czytania, pozwolono mu pisać i przyjmować wizyty najbliższe] rodziny. Marianna Dorfrichter po powrocie z sanatorium przebywała w mieszkaniu matki, ale nie uczyniła najmniejszej próby, by zobaczyć się z mężem. Dorfrichter wydawał się odprężony, pełen spokoju i życzliwości. Zniknęła jego cierpkość, złośliwość, nawet jego wygląd się zmienił, zaniechał bowiem uprawiania gimnastyki. Natomiast czytał zachłannie i pracował nad rozprawą o wpływie najnowszych wynalazków i odkryć z dziedziny metalurgii, chemii i biologii na nowoczesną sztukę wojenną. Praca, która krzepiła go na duchu, żłobiła głębokie kręgi pod jego oczyma. Wychudły i blady wydał się Kunzemu podobny do dziewiętnastowiecznego poety: wytwornego romantyka z piętnem śmierci na twarzy. Ostatnia wizyta Kunzego w celi Dorfrichtera trwała ponad godzinę. Mógł już wyjść po dziesięciu minutach, jako że więzień nie przejawiał żadnego zainteresowania ludźmi, którzy mieli go sądzić. Został jednak po prostu dlatego, że nie potrafił zmusić się do wyjścia. Kochał tego człowieka. Budził w nim czułość sposób, w jaki unosił powieki, kiedy go zaciekawiał jakiś temat, ruchy jego szczupłych dłoni, o długich palcach, sposób, w jaki zakładał nogę na nogę. Doszedł już do tego, że przestał się wstydzić. Czy było grzechem uczucie tak całkowicie pozbawione cielesnego pożądania, dające dojmującą świadomość istnienia, ale jednocześnie przejmujące do głębi wielkim smutkiem? Rozmawiali przede wszystkim na tematy wiążące się z pracą porucznika. Po czterech miesiącach całkowitej izolacji czytanie było dla Dorfrichtera niczym woda dla człowieka umierającego na pustyni z pragnienia. Zawsze czynny umysł porucznika przywodził teraz na myśl roziskrzony fajerwerk. Miał nadzieję zakończyć prócz obecnej pracy także rozprawę na temat obronnego wykorzystania łuski podczas walk w okopach, która to praca mogła być przydatna w sytuacji, kiedy ofensywa stanie w martwym punkcie na skutek oporu wroga, co mogło się z łatwością zdarzyć na froncie rosyjskim. Czuł, że największym niebezpieczeństwem w wojnie z Rosją byłaby otwarta zwycięska kampania, która wessałaby austro-węgierskie siły w rozmokłą stepową pustać, by je potem zaskoczyć zdradziecko bezlitosną zimą. Jedynym rozwiązaniem była, jego zdaniem, stopniowa penetracja w głąb kraju, niewielkimi etapami przy rozbudowywaniu systemu obrony jednocześnie z atakiem. Kunze nie bardzo interesował się taktyką wojenną, przysłuchiwał się nie tyle tematowi, co melodii głosu Dorfrichtera, zachwycającego aż do upojenia w jakiś nieuchwytny sposób. Głos ten zamilknie już niebawem, smukłe ciało pogrzebią w ziemi, a jemu przyjdzie żyć dalej ze świadomością, że jednym słowem mógł ocalić skazanego. Kiedy profos przyszedł zapytać, czy ma podać obiad porucznikowi, Kunze pojął, że czas już odejść. Odprowadzając go do drzwi Dorfrichter położył na moment dłoń na ramieniu Kunzego. Jeszcze w późniejszych latach, ilekroć kapitan wspominał tę chwilę, miał nadal w pamięci delikatność tego dotyku. Był oto dzień dziewiętnasty maja. O szóstej trzydzieści Kunze ubrany w galowy mundur, w pasie i czako szedł do budynku sądu wojskowego. Ulice były zadziwiająco ożywione, mimo wczesnej pory. Nagłe ocieplenie wywabiło ludzi z dusznych mieszkań, toteż rozsiedli się na parkowych ławkach, wystawiając twarze na słońce, niemal w religijnej ekstazie. Na rozprawę wybrano niewielką salę na piętrze, udaremniając osobom nieupoważnionym wstęp do niej, jak również i na korytarz łączący salę rozpraw ze skrzydłem budynku, gdzie za ciężkimi żelaznymi drzwiami mieściło się więzienie. Gromady reporterów stały już przed wejściem do budynku, a także spory tłum tłoczył się na mostku nad Hernalser Gürtel, skąd roztaczał się bezpośredni widok na salę rozpraw. Można jeszcze było widzieć salę z balkonu po przeciwnej stronie ulicy. Stali tam ludzie stłoczeni jak sardynki i kapitan zaniepokoił się nawet, czy poręcz okaże się dostatecznie mocna, by tłum ten utrzymać. Punktualnie o ósmej dwóch trębaczy postawionych! przed drzwiami sali rozpraw odtrąbiło sygnał, a członkowie trybunału wydelegowani przez barona von Hadauera, dowódcę wiedeńskiego garnizonu, wkroczyli do sali na czele z pułkownikiem Sztabu Generalnego, który miał przewodniczyć rozprawie. Za nimi szedł Kunze, dwóch kapitanów, porucznik i dwóch podporuczników, a każdy z nich w galowym mundurze i czako. Podeszli do długiego stołu, wokół którego stało osiem krzeseł. Jedno z najwyższym oparciem ustawiono na podwyższeniu. Na nim to właśnie siadł pułkownik, po lewej jego ręce usadowił się Kunze i dalej według rangi, systematycznie po obu stronach kapitan, potem porucznik oraz podporucznik. Wszystko przypominało uroczystą pantomimę przy akompaniamencie brzęku ostróg i szurania krzeseł o podłogę. Rzędy ławek poniżej ziały pustką, bowiem publiczności nie dopuszczono w ogóle do rozprawy.
|
Wątki
|