aby zapytać, czy towarzysz Nocoń jest u siebie, w swoim pokoju? A więc powinien wstać – i iść tam...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.

Nagle zabrakło mu siły, by unieść się z fotela i tam iść.
Dlaczego on tak prędko wrócił? Skoro miał wrócić – skoro miał i tak wrócić, skoro nie
miał żadnych zamiarów ucieczki – mógł uczynić to jeszcze o godzinę, o dwie godziny póź-
niej. Nocoń zapomniał o strachu, który go przenikał jeszcze przed chwilą – teraz już tylko
myślał przerażony o tym, co się za moment stanie, co się stać musi. Kileń mógł jeszcze o go-
dzinę, o dwie, o trzy przeciągnąć swą nieobecność – Nocoń marzył o niespełnionym. W ciągu
tych paru godzin mogła odmienić się sytuacja. Coś się mogło stać! Alarm z miasta – nikogo
pod ręką, tylko Nocoń w swoim pokoju. Major Wrzos decyduje: Niech jedzie Nocoń, nowa
sprawa zawsze okazuje się najpilniejsza i najważniejsza. Major Wrzos zmienia swój poprzed-
ni rozkaz i ktoś inny otrzymuje polecenie aresztowania kolegi... Może porucznik Bednarek?
Dlaczego on tak prędko wrócił do siebie? Teraz porucznik Waldemar Nocoń musi wstać i
iść tam – po Kilenia.
Powoli szedł długim korytarzem. Na pamięć znał wypukłości i spadki podłogi, schodki i
uskoki powstałe z przebicia jednego korytarza przez trzy sąsiednie kamienice. Potknął się raz
i drugi. Ramieniem uderzył o ścianę. Na koniec dotarł do drzwi Kilenia. Wejdzie – i jak ma
76
się do niego zwrócić? Bogdanie? Poruczniku? Towarzyszu? Akcentować serdeczność czy
oficjalność? Twardość czy współczucie?
Za sobą, na korytarzu, usłyszał kroki. Zaraz ktoś zauważy, że porucznik Nocoń stoi pod
drzwiami pokoju Kilenia – i podsłuchuje. Gwałtownie nacisnął klamkę.
Potem wymagano od niego skrupulatnych protokołów i zeznań – nic umiał sobie dokładnie
przypomnieć, co stało się za drzwiami. Był mało przytomny. Kileń siedział przy biurku i chy-
ba – ale czy na pewno? czy na pewno? – nie przywitał go żadnym gestem. Nocoń nic nie po-
wiedział – ani towarzyszu, ani poruczniku. Nic. Zamknął za sobą drzwi – przecież nie mógł
zostawić otwartych – wyjął nakaz aresztowania i bez słowa, w zupełnym milczeniu, położył
papier przed Kileniem. „Wbrew przepisom” – mruknął gorliwie, a może tylko pedantycznie,
ktoś protokołujący ten fragment zeznań Noconia: nakazu aresztowania nie wolno dawać do
rąk, należy go tylko pokazać tak, by aresztowany mógł przeczytać, a nie mógł chwycić czy
zniszczyć. Nocoń położył kartkę i gwałtownie odbiegł, odskoczył parę kroków do tyłu. Jakby
demonstrując brak solidarności z werdyktem wypisanym na stroniczce zadrukowanego papie-
ru. Kileń chyba – ale czy na pewno? – nawet nie spojrzał na kartkę papieru. Musiał dokładnie
przeczuwać cel wizyty Noconia.
A dalej? Ma powiedzieć Kileniowi: wstań i chodź! Powiedzieć: idziemy! Czekać, aż Kileń
sam się uniesie i powie: no, to idziemy! Uścisnąć mu dłoń – gestem przeproszenia i współ-
czucia? Nie – ktoś mógłby zrozumieć to jako gest solidarności. Nie! Usiąść na krześle i cze-
kać, aż tamten się zbierze? Popędzać go, przyspieszać? Nocoń wiedział: z biurka, z szuflad
nie wolno Kileniowi zabrać żadnych papierów, dokumentów, notatek, niczego. Pozwolić mu
zatelefonować do domu? Powiedziałby, przerywając straszne milczenie: zatelefonuj do żony!
Ale major Wrzos wyraźnie kazał, aby do żony Kilenia z meldunkiem nieszczęścia zatelefo-
nował on – Nocoń!
Kileń nie ruszył się od biurka. Nie drgnął. Nocoń stał na środku pokoju – bezradny. Miał
uczucie, że Kileń ciągle go jeszcze nie dostrzega, nie widzi papierka leżącego przed sobą na
biurku, nie wie, że to już koniec, że przyszedł kolega, porucznik Waldemar Nocoń, z nakazem
aresztowania jego, Bogdana Kilenia.
Wtem okazało się, że Kileń cały czas mówi. Jego ciche słowa zaczęły docierać do Noconia
jakby z najdalszej dali. Czy już długo tak mówił, czy dopiero zaczął? Powiedział już coś
istotnego? Nocoń przeląkł się, że wszystkiego nie słyszał. Zacząć musiał bardzo cicho, szep-
tem lub mruczeniem, potem dopiero głos jego potężniał, wzmacniał się, aż wreszcie Nocoń
zaczął rozumieć najpierw pojedyncze słowa, potem zdania – wreszcie wszystko.
...złą, złowieszczą, ale przecież dla niego dostatecznie dobrą, jego własną, by wybór mu-
siał stać się dramatem. I mnie kazano ten dramat poznać i zrozumieć. Nie mogłem wzruszyć
ramionami, choć na taki odruch miałem, w pierwszej chwili, ochotę. Jego racje nigdy nie były
moimi racjami, ale ja przecież, w tym planie, nie mogłem zlekceważyć jego wartości, skoro
od nich miałem się jakoś odwoływać. Ten jego dramat był dla mnie zafałszowany, w całym
układzie przesłanek i skutków, ale przecież musiałem go honorować, jeżeli miałem go nakło-
nić do podjęcia innych czynów – tak niebezpiecznych i tak dwuznacznych, jak żadne dotąd.
Żeby pozyskać jego zaufanie, nie mogłem toczyć z nim dyskusji, które by ujawniły bieguno-
wą obcość naszych przekonań. Musiałem jak gdyby stać się jego drugim ja. Musiałem szukać
z nim rozmów i rozmowy te prowokować. Musiałem cofnąć się w tamte czasy, które przecież
były i moimi czasami – i jego przeżycia weryfikować moją pamięcią. Sięgnąłem do protoko-
łów, aktów i dokumentów – i to nie tylko tych, które znajdują się w naszych kasach ognio-
trwałych. Stałem się jego ekspertem, który więcej wiedział o nim samym niż on, Suchowilk,
chciał wiedzieć o sobie. Musiałem mu wierzyć, choć wierzyć nie chciałem, gdy mi tłumaczył
– krótko, ulotnie, niechętnie – jak to z pierwszymi kompanami politycznymi rozstał się z po-
wodu kobiety, żony, rozwodu. Czyż mogłem się roześmiać i powiedzieć mu, ilu to jego czci-
77
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.