Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
..
Pan Ormund, zamiast puścić rękę Daniela, trzymał ją zamkniętą w obu swoich. - Moi informatorzy nie przesadzali. Jesteś doskonałym Ganimedesem. - Mówił rozrzutnym, śpiewnym kontraltem, może prawdziwym, może nie. Czyżby był nie tylko fałszywcem, ale i kastratem? Czy też tylko udawał falset, jak tak wielu innych zwolenników belcanto, gorliwie naśladujących śpiewaków, których ubóstwiali? Niezależnie od tego, jak dziwny lub ohydny był jego rozmówca, Daniel nie mógł pozwolić sobie na to, by wydawać się zmieszany. Skupił myśli i odpowiedział, głosem może trochę pełniejszym i bardziej zarozumiałym niż zwykle: - Niezupełnie Ganimedesem, panie Ormund. Jeśli pamiętam tę historię, Ganimedes był mniej więcej o połowę młodszy ode mnie. - A więc masz dwadzieścia pięć lat? Nigdy bym nie pomyślał. Ale proszę, usiądź. Czy chciałbyś cukierka? - Machnął tą ręką z jednym różowym palcem w stronę miseczki z landrynkami na swoim biurku, a potem zagłębił się we wzdychających winylowych poduszkach na niskiej sofie. Półleżąc, podparty na jednym łokciu, przyglądał się Danielowi z niewzruszonym zainteresowaniem, które wydawało się zarazem przenikliwe i leniwe. - Opowiedz mi o sobie, mój chłopcze - o swoich nadziejach, swoich marzeniach, swoich tajemnych udrękach, swoich tlących się pasjach - o wszystkim! Ale nie, te sprawy zawsze najlepiej jest pozostawić wyobraźni. Pozwól, że przeczytam tylko pamiętniki tych ciemnych oczu. Daniel siedział sztywno, dotykając barkami oparcia wrzecionowatego krzesła, imitacji antyku, ale nie spoczywając na nim, i uniósł oczy do zbadania. Pomyślał, że to tego pewnie doświadczają inni ludzie, kiedy idą do dentysty. - Zaznałeś tragedii, jak widzę. I złamanego serca. Ale wyszedłeś z tego cało i z uśmiechem. Prawdę mówiąc, zawsze szybko udaje ci się pozbierać. Czy mam rację? - Całkowitą rację, panie Ormund - odparł Daniel, z uśmiechem. - Ja też zaznałem złamanego serca, cara mio, i pewnego dnia opowiem ci o tym, ale mamy jedno powiedzenie w Teatrze: najpierw rzeczy najważniejsze. Nie wolno mi dalej zamęczać cię moją głupią paplaniną, kiedy naturalnie to o posadzie chcesz usłyszeć. Daniel skinął głową. - Zacznę od najgorszego: płaca jest mizerna. Pewnie o tym wiedziałeś. - Chcę tylko dostać szansę, żeby pokazać moją wartość, panie Ormund. - Ale są napiwki. W przypadku niektórych chłopców tutaj, jak sądzę, są one nie tak nieznaczne, wcale nie nieznaczne. Zależy to, w ostatecznym rozrachunku, od ciebie. Możliwe jest po prostu spokojne płynięcie przy brzegu z zefirami, ale równie możliwe, przy odrobinie śmiałości, zarobienie ładnych pieniędzy. Nie uwierzyłbyś w to, patrząc na mnie teraz, Ben, ale zaczynałem, trzydzieści lat temu, kiedy to był jeszcze Majestic, tak jak ty zaczynasz teraz: jako zwykły bileter. - Bileter? - powtórzył Daniel ze szczerą konsternacją. - O co chodzi, co przypuszczałeś? - Nie powiedział pan, jaka to posada. Chyba myślałem... - Aj! Aj, aj, aj! Bardzo mi przykro. Jesteś więc śpiewakiem? Daniel skinął głową. - Nasz wspólny przyjaciel spłatał nader nieuprzejmego figla, obawiam się. Nam obu. Nie mam nic wspólnego z tamtą stroną naszej opery - w ogóle nic. Tak mi przykro. Pan Ormund wstał z sofy, sprawiając, że poduszki znowu westchnęły, i podszedł do drzwi poczekalni. Czy jego zmartwienie było szczere, czy udawane? Czy nieporozumienie było wzajemne, czy też nabierał on Daniela dla własnej rozrywki? Skoro pokazano mu drzwi tak dosłownie, Daniel nie miał czasu rozgryzać takich precyzyjnych szczegółów. Musiał podjąć decyzję. Już ją podjął. - Nie ma powodu, żeby było panu przykro, panie Ormund. Ani mnie. To znaczy, jeśli mimo to da mi pan tę pracę. - Ale jeśli przeszkadzałaby ci ona w twojej karierze...? Daniel zaśmiał się teatralnie. - Proszę się o to nie martwić. Nic nie może przeszkodzić mi w karierze, bo ona nie istnieje. Nie uczyłem się, w sposób poważny, od lat. Powinienem był wiedzieć, co jest możliwe, i nie myśleć, że zadzwonią do mnie z Metastasia, proponując miejsce w chórze. Nie jestem wystarczająco dobry, takie to proste. - Mój drogi - powiedział pan Ormund, kładąc delikatnie rękę na kolanie Daniela - jesteś wspaniały! Jesteś zachwycający. I gdyby to był racjonalny świat, a nie jest, nie ma na tej półkuli teatru operowego, który nie przyjąłby cię z największą radością. Nie wolno ci się poddać! - Panie Ormund, marny ze mnie śpiewak. Pan Ormund westchnął i zabrał rękę. - Ale myślę, że byłbym świetnym bileterem. Co pan na to? - Nie... wstydziłbyś się? - Gdybym miał za to zarobić pieniądze, byłbym zachwycony. Nie mówiąc już o okazji do oglądania waszych produkcji. - Tak, to rzeczywiście pomaga, jeśli ktoś lubi to, co gramy. Tak wielu z chłopców nie ma wyćwiczonego ucha, niestety. Tu potrzebny jest specjalny gust. Czy jesteś zatem obeznany z Metastasiem? - Znam tylko jego reputację. - Nigdy nie byłeś w środku? Daniel uniósł ręce w geście przyznania się. - Och jej. Aj, aj, aj. - Kolejna trudność? - No cóż, Ben. Widzisz... - Pan Ormund uniósł rękę do ust i zakaszlał delikatnie. - Istnieją zasady starannego wyglądu, których muszą przestrzegać nasi bileterzy. Dość surowe zasady. Nie widziałeś żadnego z naszych bileterów, jak rozumiem? - Nie. Obaj stali w milczeniu przez pewien czas. Pan Ormund, za biurkiem, przybrał urzędową pozę, splatając ręce za plecami i wypinając agresywnie baryłkowaty brzuch. - Czy to znaczy - zapytał ostrożnie Daniel - że musiałbym... uhm... przyciemnić moją cerę? Pan Ormund wybuchnął srebrzystym śmiechem, unosząc ręce z wesołością minstrela. - Skądże, nie! Nic tak drastycznego. Chociaż na pewno w żadnym razie nie przeszkadzałbym żadnemu z chłopców skorzystać z tej opcji. Nie, nie moglibyśmy wymagać od nikogo, żeby nawrócił się wbrew swej woli. (Chociaż fałszywe byłoby zaprzeczanie temu, że uważam to za kuszący pomysł). Ale jest uniform, który trzeba nosić, i mimo że jest to zasadniczo uniform skromnego rodzaju, jest dosyć, jak by to powiedzieć, wesoły? Może raczej krzykliwy.
|
Wątki
|