— Pewnie...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.

Zrobił to. Siedzieliśmy i rozmawialiśmy o niczym. Starał się nie wyglądać na zbyt zatroskanego, przez co czułem się jeszcze większym ośrodkiem zainteresowania. Wróciły kolejne wspomnienia. Łzy stanęły mi w oczach i odpędziłem je, mrugając. Wstrząsała mną burza uczuć, że nie byłem w stanie powiedzieć, co czuję. Teraz wiedziałem, że czeka mnie wiele niespokojnych nocy. Mimo to jedno wiedziałem na pewno: nie potrafię dłużej siedzieć bezczynnie.
Rano zadzwoniłem do Esperanzy.
— Zanim zniknąłem, szukałaś dla mnie pewnych danych.
— Tobie też dzień dobry.
— Przepraszam.
— Nie przejmuj się tym. Co mówiłeś?
— Sprawdzałaś samobójstwo Sama Collinsa, ten szyfr z opalami oraz organizację charytatywną „Ratuj Aniołki" — przypomniałem.
— Zgadza się.
— Chcę wiedzieć, co odkryłaś.
Przez chwilę spodziewałem się sprzeciwu, lecz widocznie Esperanza usłyszała coś w moim głosie.
— W porządku, spotkajmy się za godzinę. Pokażę ci, co znalazłam.
. . .
— Przepraszam za spóźnienie — powiedziała Esperansa — ale Hector napluł mi na bluzkę, więc musiałam się przebrać, a potem opiekunka zaczęła rozmawiać ze mną o podwyżce, a Hector złapał mnie i...
— Nie przejmuj się tym.
Gabinet Esperanzy nadal był odzwierciedleniem jej barwnej przeszłości. Były tam jej zdjęcia w skąpym zamszowym kostiumie Małej Pocahontas, indiańskiej księżniczki w wersji latynoskiej. Za biurkiem wisiał oprawiony w ramki międzynarodowy pas mistrzowski w zapasach par, który umieszczony wokół talii Esperanzy, zapewne sięgałby jej od żeber po kolana. Ściany były pomalowane na bladoniebiesko i w jeszcze jakimś odcieniu fioletu, którego nazwy nie mogłem sobie przypomnieć. Biurko było bogato rzeźbione i dębowe, znalezione przez Wielka Cyndi w jakimś antykwariacie, i chociaż byłem tutaj, kiedy je dostarczono, nadal nie wiem, jak zmieściło się w drzwiach.
Teraz jednak dominującym nurtem w tym pokoju, cytując podręcznik polityka, była zmiana. Zdjęcia małego synka Esperanzy, Hectora, w tak zwykłych i oczywistych pozach, graniczących z banałem, zapełniały biurko i komodę. Typowe zdjęcia dziecka — tworzące tęczowe tło jak w atelier zdjęciowym u Searsa — łącznie z takim na kolanach Świętego Mikołaja i z pisankowym wielkanocnym króliczkiem. Było zdjęcie Esperanzy i jej męża Toma, trzymającycli ubranego na biało Hectora do chrztu, oraz inne z jakąś disneyowską postacią, której nie rozpoznałem. Najbardziej wyeksponowana fotografia ukazywała Esperanzę i Hectora w jakimś pojeździe dla dzieci, być może miniaturowym wozie strażackim, przy czym Esperanza patrzyła w kamerę z najszerszym i najbardziej zdziwionym uśmiechem, jaki kiedykolwiek widziałem na jej twarzy.
Esperanza była typowym wolnym duchem. Ostentacyjnie biseksualna, umawiała się raz z mężczyzną, raz z kobietą, to znowu z innym mężczyzną, nie przejmując się, co ktoś o tym myśli. Uprawiała zapasy, ponieważ ją to bawiło i dawało pieniądze, a kiedy jej się znudziło, ukończyła wieczorowe studia prawnicze, w dzień pracując jako moja asystentka. Wprawdzie zabrzmi to okropnie, ale macierzyństwo trochę przytłoczyło tego jej wolnego ducha. Oczywiście nieraz już to widziałem u innych znajomych kobiet. Ze mną też trochę tak było. Nie wiedziałem o istnieniu mojego syna, dopóki nie był prawie dorosły, tak więc nigdy nie doświadczyłem tej chwili przemiany, gdy rodzi się twoje dziecko i nagle cały świat kurczy się do czegoś, co waży zaledwie trzy kilogramy. Tak właśnie było z Esperanza. Czy teraz jest szczęśliwsza? Nie wiedziałem. Jednak nasze stosunki się zmieniły, co było nieuniknione, i jako egocentrykowi niezbyt mi się to podobało.
— Oto kolejność zdarzeń — zaczęła Esperanza. — U Sama Collinsa, ojca Ricka, około czterech miesięcy temu zostaje zdiagnozowana choroba Huntingtona. Kilka tygodni później popełnia samobójstwo.
— Na pewno samobójstwo?
— Zgodnie z policyjnym raportem. Nic podejrzanego.
— W porządku, mów dalej.
— Po tym samobójstwie Rick Collins odwiedził doktor lrenę Schneider, specjalistkę od genetyki, która zajmowała się jego ojcem. Kilkakrotnie dzwonił do jej gabinetu. Pozwoliłam sobie zadzwonić do doktor Schneider. Jest bardzo zajęta, ale poświęci nam dzisiaj piętnaście minut podczas przerwy na lunch. Punktualnie o dwunastej trzydzieści.
— Jak ci się udało to załatwić?
— MB Reps przekaże dużą dotację dla ośrodka zdrowia Urance Cardinal Cooke.
— W porządku.
— Z twoich zysków.
— Dobrze, co jeszcze?
— Rick Collins dzwonił do CryoHope Center w pobliżu New York Presbyterian. Oni często zamrażają krew pępowinową, embriony i komórki macierzyste. To centrum jest prowadzone przez pięciu lekarzy różnych specjalności, więc nic da się ustalić, z którym się kontaktował. Ponadto kilkakrotnie dzwonił do organizacji charytatywnej „Ratuj Aniołki". W porządku chronologicznym: najpierw rozmawia z doktor Schneider, cztery razy w ciągu dwóch tygodni. Potem z CryoHope. To w jakiś sposób prowadzi do „Ratuj Aniołki".
— Dobrze — powiedziałem. — Czy możemy spotkać się z kimś z CryoHope?
— Z kim?
— Z którymś z lekarzy.
— Jest tam ginekolog położnik. Mam mu powiedzieć, że potrzebujesz wymazu z szyjki macicy?
— Mówię poważnie.
— Wiem, ale nie jestem pewna, z kim rozmawiać. Próbuję się domyślić, do którego lekarza dzwonił Collins.
— Może doktor Schneider nam pomoże?
— Możliwe.
— Och, a czy znalazłaś coś o tej notatce o opalu?
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.