Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
.. do mamy...
– Jezus, Maria! Plaga egipska! siadajże, kiedy ci mówią! – krzyknęła Szyszkowa, a na ten rozkaz, jakby się sprężyna jakaś w nim ugięła, tak nagle usiadł, lecz z nożem i widelcem za- wieszonymi nad talerzem i sporym kawałem smażonej kiełbasy, jeszcze swoje czarne, świ- drujące oczki w Jadwigę wpatrzył i zachichotał: – Ależ klasnęło chi... chi... chi!... Człowiek, dalibóg, myślał, że kto z bata palnął! Ginejkowie parsknęli śmiechem, jakkolwiek starszy z nich wydawał się słowami gapio- watego chłopca trochę zaniepokojonym. Jadwigi brwi marszczyły się i drgały, oczami usiło- wała dawać Ignasiowi stanowcze i gniewne znaki porozumienia. Szyszkowej wargi i koniec nosa od zniecierpliwienia aż latały. – Śmierć! męka! niedola! choroba! czy ten chłopiec zwariował dzisiaj? Co on plecie! 44 Wtem w drzwiach od przepierzenia rozległo się głośne splaśnięcie rękami i cienki głos Ambrożowej zapiszczał: – Boże mój Wszechmogący! Najświętsza Panienko Różanostocka! Wszak to Ignaś! A co ty tu robisz? Jak ty śmiesz, durniu, z panami do stołu siadać! Dalszy ciąg jej piskliwej mowy zagłuszył huczny wybuch śmiechu obu Ginejków. – Z panami! – powtarzali śród śmiechu – z nami, to znaczy z panami! cha, cha, cha! A mojaż pani Ambrożowo dobrodziko, co pani wygadujesz! cha, cha, cha! Panowie! z panami! ze śmiechu położyć się można! Ale na jej małej twarzyszce zmarszcziki mąciły się i mieszały z sobą jak wzburzone, drob- niutkie fale wody. Chłopca targała za rękaw i szeptem już, ale głośnym, śpiesznym, mówiła: – Idź do kuchni, błaźnie! słyszysz? idź mi zaraz do kuchni! Mało tobie jeszcze te dobro- dziczki twoje, kiedy obdarty i bosy chodziłeś, a lokatorom w piecykach paliłeś, chlebka nadawały! Mało tobie te dobrodziczki nauki i wszelkiego dobra do głowy nakładły! Jeszcze będziesz z nimi do jednego stołu siadać! Patrzajcie, jaki śmiały zrobił się! No, wstawajże i idź do kuchni! Czy to matki nie posłuchasz? Słyszysz? On, zmieszany i nadąsany, z krzesła niezgrabnie powstawał, broniąc się jednak. – Kiedy człowieka zapraszają, to czemuż człowiek nie ma siąść... – Złość! zgryzota! zginienie zdrowia i życia! – zawołała Szyszkowa. – Ambrożowa! Jezus; Maria! czy dasz ty święty pokój chłopcu?... Niech siedzi i je! Plaga egipska! Ambrożowa na wykrzyk ten aż zatrzęsła się od trwogi i rękaw synowskiego surduta z pal- ców wypuściwszy, z wytrzeszczonymi oczami i znieruchomiałymi zmarszczkami tyłem ku drzwiom się cofała. Szyszkowa zaś chmurnie, lecz poważnie mówić zaczęła: – Cierpieć nie mogę, moja Ambrożowo, kiedy biedni ludzie sobą samymi poniewierają! Jezus, Maria! I cóż to ważnego, że Ignaś z nami przy stole siedzi? Czy on złodziej jest albo inny jaki zbrodniarz? Zginienie zdrowia i życia! Toż ty, jako matka, najlepiej wiesz o tym, że nic on nigdy nie ukradł i nic złego nie zrobił. A że on biedny... Jezus, Maria! i my biedni. To i cóż? Wstydu to nie robi... Są na świecie nie- szczęścia daleko od biedy gorsze!... Wargi jej zadrżały i ponuro schmurzyły się oczy; w serce ukłuło ją znowu nieszczęście, od biedy daleko gorsze. Lecz Aleksander szklankę po wypitym piwie ze stukiem na stole stawiąc zawołał: – Świętą prawdę babunia powiedziała, jak Boga kocham! W tym cała rzecz, ażeby biedni ludzie samymi sobą nie poniewierali! Ani to wstyd, ani nawet nieszczęście żadne biednym być! Przeciwnie, trzeba tylko i sobie, i ludziom pokazać, że biedny człowiek to jednak czło- wiek, który rady sobie dać umie i jak niepotrzebna pokrzywa na tym świecie nie wyrasta. Że się tam trochę głodu lub chłodu, lub zbytecznej fatygi doświadczy – głupstwo! Ale swoimi tylko dwoma rękami w lesie tego życia drogę sobie wyrąbać – to radość! A biednym będąc pokazać sobie i ludziom, że się coś umie i znaczy, i robi – wielka do tego ochota bierze! Ta- kie jest moje zdanie, jak Boga kocham! Głowy w górę, ręce do roboty i śmiało ludziom w oczy patrzeć! Prawda, Stasiu? – Prawda, jak Boga kocham, prawda! Ty Olesiu zawsze masz rację! – z zapałem potwier- dził Stanisław. A Szyszkowa, znowu uspokojona i nawet zadowolona, mówić zaczęła: – Masz rację, Olesiu, Jezus, Maria, masz rację! My, z nieboszczykiem moim mężem, nig- dy bogaci nie byliśmy. Ja z niebogatego domu pochodziłam i on także. Za młodu doświad- czaliśmy nieraz i ciężkiej biedy, potem lepiej trochę było, ależ zawsze, Jezus, Maria, nie opływaliśmy w zbytkach. On pracował ciężko całymi dniami a często i nocami, a za to pensję niewielką brał, ledwie było o czym z dziećmi przeżyć. Ale uczciwy był człowiek, jak łza czy-
|
Wątki
|