Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Niespodzianka spowodowała widocznie nowy przypływ wściekłości.
Merlin de Thioriville, który biadał nad niemożnością wytopienia w Loarze niedobitków, pocieszał się tym, że “biali” nie mają już wodza. De Bonchamps zmarł z rany, d’Elbée i de Lescure dogorywali. Komisarz nie wiedział jeszcze o nowej nominacji. Komendę nad powstańcami objął młodziutki Henryk de la Rochejaquelein. Późno, bo dopiero w połowie kwietnia przyłączył się on do ruchu. Do tłumu chłopów, którzy przyszli zapraszać go pod broń, wygłosił na podwórcu swego zamku słowa cytowane odtąd przez wszystkich niemal opowiadaczy: “Jeśli będę nacierać, idźcie za mną! Jeśli się cofnę, zabijcie! Jeśli zginę, pomścijcie!”. W parę dni po swej nominacji, po wyborze raczej, de la Rochejaquelein zwyciężył przeciwników w regularnej bitwie. Generał polityczny, Lechelle, uszedł z pola pod Chateau-Goutier, generał fachowy, Kleber, straciwszy około tysiąca moguntczyków, cofnął się aż pod Angers. Wojskowy mniejszego znacznie talentu, lecz bez porównania większej srogości, Westermann, ciężko przegrał w innym starciu, pod Entrammes. Napoleon miał na pewno rację, gdy twierdził, że młody szlachcic wandejski mógłby zajść bardzo wysoko. Kto wie, czy nie na takie nawet szczyty, jak marszałek Davoust, którego nazwisko przed rewolucją pisało się nieco inaczej, mianowicie d’Avoust. Przystrojony w oznakę swej godności, w białą szarfę z czarną kokardą, mając za zastępcę eks-gajowego Stofflet — znanego zarówno z męstwa, jak z twardości wobec podwładnych i samego siebie — wiódł de la Rochejaquelein swoje wojsko na północ, ku Granville. Ten bowiem port zamierzyli powstańcy zdobyć i wywiesić na najwyższym budynku biały sztandar między dwoma czarnymi. Miał to być znak dla wojennej floty angielskiej. Po drodze przyłączyło się do Wandejczyków kilka tysięcy ochotników bretońskich. Przyprowadzili ich dwaj bardzo wsławieni ludzie: nieustraszony olbrzym, Jerzy Cadoudal, który jeszcze przez jedenaście lat miał na wszelkie sposoby zwalczać rewolucję i jej korsykańskiego spadkobiercę, oraz Jan Cottereau. Od jego przezwiska czy też pseudonimu pochodzi nazwa “szuanów”, nadawana potocznie, lecz niezbyt słusznie, wszystkim kontrrewolucjonistom Francji zachodniej.. Nie tylko zbrojni ciągnęli ku Granville. Pomiędzy silną, wyposażoną w działa strażą przednią i takąż samą ariergardą wlókł się długi na mile całe pochód bezbronnych — chorych, rannych, starców, kobiet z dziećmi na ręku. Sięgali po angielskie zbawienie wszyscy, którym się nie uśmiechał los współbraci pozostawionych za Loarą albo i bliżej — w Fougčres. Nadszedł już listopad, pora w północnym, przyoceanicznym kraju niezbyt miła. Granville obroniło się słabemu zresztą atakowi. Powstańcy nie mieli żadnego sprzętu oblężniczego, pomysł sygnalizowania przy pomocy białych i czarnych sztandarów okazał się nieużyteczny, bo na morzu nie zamajaczył ani jeden żagiel angielski. Widać tam było tylko dwa małe okręty wojenne, przybyłe z Saint-Malo i trzymające pod ogniem swych dział plażę, by zapobiec atakowi na miasto od jej strony — w porze odpływu. Tłum uchodźców wraz z resztkami armii katolickiej i królewskiej ruszył znowu na południe, wśród zajadłych walk parł ku Angers, które zamiast poddać się, jak to zrobiło latem, odrzuciło natarcie. Nie wykonało jednak w pełni rozkazu swych władz, które nakazały przystroić obwarowania miasta zatkniętymi na piki głowami poległych buntowników. Wygląd mas, miotających się po prawej stronie Loary, zaczął teraz do złudzenia przypominać to, co w dziewiętnaście lat później oglądali i jakże dobrze zapamiętali mieszkańcy o wiele bardziej na wschód położonych regionów Europy. Zgłodniali, wynędzniali ludzie bronili się przed grudniowym chłodem wszystkim, co dało się złupić lub wyżebrać po drodze. Widywano wojowników w spódnicach i w damskich kapeluszach, turbany teatralne, rozmaite tegoż pochodzenia najbardziej fantastyczne stroje na chłopskich postaciach, chusty, płachty, szmaty, togi sędziowskie... Tylko o ornatach kościelnych nie wspominali jakoś pamiętnikarze. Ostatnim sukcesem wojsk wandejskich było zdobycie Le Mans. Łatwo pojąć, jak obrabowane zostało miasto, w którego mury schroniła się odczłowieczona przez cierpienia ciżba. Schroniła się nie na długo. W nocy z 12 na 13 grudnia grenadierzy Marceau zdobyli Le Mans bagnetem. Kléber twierdził, że w całej swej długiej praktyce zawodowego wojaka nie widział tak strasznej masakry. Westermann szalał, komisarze polityczni moralnie patronowali przedsięwzięciu, tamci dwaj prawdziwi ludzie nie wytrzymali długo widoku rzezi bezbronnych, publicznego gwałcenia żywych, a podobno i martwych kobiet. Zastosowali czysto wojskowy, regulaminowy — chciałoby się rzec — środek przywoływania do porządku. Dobosze uderzyli w bębny na alarm. Taki sygnał posłyszy najbardziej rozbestwiony żołnierz i stanie w szeregu. Niedobitki Wandejczyków zachowały się tak, jakby zapragnęły skonać na własnych śmieciach. Od Laval zakręciły raz jeszcze na południe, ku Loarze. Tutaj, koło Ancenis, de la Rochejaquelein i Stofflet odcięci zostali od towarzyszy broni, gdy przypadkowo znalezionym czółnem przeprawili się na lewy brzeg, by zagarnąć jakieś zauważone z daleka barki. Środków przeprawy brakowało nieszczęśnikom, jedyną posiadaną łódkę wieziono w taborze niczym skarb. Teraz, kiedy na rzece pokazały się w dodatku kanonierki, pozostawała jedyna droga odwrotu. Wiodła na zachód, podobna do szerokiego, lecz nieustannie się kurczącego korytarza. Po lewej stronie wezbrana Loara, po prawej — w oddali — takaż Vilaine, w perspektywie ocean, za plecami bezustannie naciskający “błękitni” z Westermannem w straży przedniej, który na swym szlaku przemieniał w mogiłę “każdą fermę i każdy dom”.
|
Wątki
|