Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Bill czuł, jak coś otwiera się w jego duszy, czuł jak wchodzi weń moc Anioła Wszechmocnego. Zaznał jeszcze raz nieopisanej rozkoszy, jaką dawało mu przyciąganie ludzi do Pana. Połączył się w jedno z Aniołem, kierował burzą, patrzył jak śnieg przykrywa coraz grubszą warstwą dach, rynny i chodniki, zakopuje go, łagodzi ostre linie budynku.
Nagle ponownie znalazł się w środku. Organy przestały już grać, a wyczerpani Ochotnicy podnosili się z podłogi, pomagali sobie nawzajem, opadali bez sił na krzesła. - Chwalmy Pana - powiedział Mark Meyer, którego twarz była teraz sina ze zmęczenia. - Czułeś to? - Patrzył na Billa. - Tak - odparł Bili drżącym głosem. - Czułem. -Tego wieczora mocniej niż kiedykolwiek w swej karierze świadom był obecności Pana. - Myślę, że otrzymaliśmy znak - dodał. - Tak, jestem pewien, że otrzymaliśmy znak. Przypomniał sobie o kamerach telewizyjnych. I w tym momencie, kiedy zastanawiał się, czy telewidzowie słyszeli jego ostatnią uwagę, zgasły wszystkie światła. - Sprawdźcie korki - krzyknął ktoś. Ludzie Billa nie obawiali się małej awarii elektryczności i przywitali ją głośnym śmiechem. - Zwycięstwo w Jezusie. Bili nałożył słuchawki, by porozmawiać z Harrym Staplesem, szefem technicznym. - Za momencik będziemy mieli światło - zapewnił go Harry. W pokoju zalegała absolutna ciemność. Bili nie widział nawet jaśniejszych prostokątów okien na tle ściany. Wyglądało na to, że latarnie także nie świeciły. - Niech wszyscy pozostaną na miejscach, dopóki nie zapali się światło - powiedział Bill. Producent poinformował go, że transmisja została przerwana. - Ale zakończenie wypadło całkiem nieźle - dodał. Studio w Whitburgu nadawało w tej chwili pieśni gospel. Ochotnicy skończyli śpiewać pieśń zatytułowaną „Jozue”. Wznosili radosne okrzyki, przezwyciężając awarię świateł tak, jak przezwyciężali wszystkie inne przeszkody. Znów głos Harry'ego: - Do awarii doszło na zewnątrz, wielebny. Wysiadło też ogrzewanie. - Na schodach błysnęły światła latarek. - Dobra - przyjął wiadomość Bili. - Kończymy na dziś i jedziemy do domu. - Mieszkali w hotelu w Morris, w prowincji Manitoba, pół godziny drogi na północ od granicy. - Świetnie się spisaliście, moi mili - zwrócił się do swej publiczności. - Chodźmy do domu. Ochotnicy zmierzali już do wyjścia, zakładali buty i kurtki. Bili czekał, rozmawiając ze swoimi ludźmi. Słyszał, jak ktoś otwiera drzwi. I nagle jakiś zachrypnięty męski głos rozbił podniosły nastrój wieczoru: - Hej, co to jest, do diabła? Bili słyszał stłumione krzyki i zdumione szepty. Za drzwiami tkwiła zbita ściana śniegu. Frank Moll słuchał koncertu Mozarta, kiedy nagle muzyka ucichła, a w całym domu pogasły światła. Wyjrzał przez okno i zobaczył, że latarnie na zewnątrz także zgasły. Peg wyszła z salonu z latarką w ręce, kierując się do wnęki z korkami. - To nie u nas, wysiadło chyba w całej dzielnicy - powiedział Frank, sięgając po książkę telefoniczną. - Przepraszamy - odezwał się automat z elektrowni - ale wszystkie ekipy naprawcze są w tej chwili zajęte. Prosimy o ponowne połączenie. Frank odłożył słuchawkę, usiadł wygodnie i oparł nogi na stołku. Jakaś większa awaria - powiedział. Na zewnątrz było zimno, ale ich dom byłporządnie ocieplony. Rozmawiali w ciemności, ciesząc się z tej przerwy w codziennej rutynie. W domu po drugiej stronie ulicy otworzyły się drzwi. Hodge Elliot wyniósł na werandę lampę i rozglądał się dokoła. Zadzwonił telefon. - Frank? - Moll rozpoznał głos Edie Thoraldson. - Coś się stało w domu Kora. Wysyłam tam jednostkę. Była to Grupa Szybkiego Reagowania, którą kierował kiedyś Frank. - Co? - pytał zaciekawiony. - Co się tam stało? - Nie jestem pewna - mówiła Edie. - Zdaje się, że kogoś zasypało. Wezwałam policję z Cavalier. Pomyślałam, że może powinieneś tam pójść i sprawdzić. - Dobrze - zgodził się, zdumiony. Peg patrzyła na niego z niepokojem. - Co się dzieje? - spytała. - Nie wiem. Edie mówi, że kogoś zasypało. Co to może znaczyć, do diabła? - Zakładał już kurtkę. - Zamknij za mną drzwi. Dom Kora znajdował się zaledwie sześć przecznic dalej. Frank zatrzymał się na swoim podjeździe, by przepuścić procesję samochodów wiozących strażników z ochotniczej jednostki w Fort Moxie. Potem wyjechał na ulicę i skręcił w lewo. Dwie minuty później zaparkował za rosnącym z każdą chwilą tłumem, kilkadziesiąt jardów od domu Kora. Był tuż za Grupą Szybkiego Reagowania. Widok przesłaniały mu gęste krzaki bzu, słyszał jednak liczne głosy, dochodzące od strony domu.
|
Wątki
|