Nie będę– zazdrosna...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
..
Pod pocałunkiem uczuła, że jego usta uśmiechają się. W oczach jednak błysnął gniew.
– Koki... – dodała jeszcze nieśmiało i umilkła.
– Zamęczysz mnie, zanudzisz – odezwał się znużonym głosem. – Już ci dwa razy mówi-
łem, że nie mogę, nie chcę i nie ożenię się z tobą. Nie cierpię żadnych obowiązków. Po co mi
u diabła ciężkiego małżeństwo?...
– Więc mnie nie kochasz! – zawołała porywczo.
– Kocham i co z tego?
– Gdy się kocha, to się chce mieć tego kogoś na własność.
Junoszyc skrzywił się:
– Toteż i mam ciebie,
– Takie widywanie się ukradkiem – zaczęła, lecz przerwał jej, wpadając w słowo:
– ...mnie zupełnie wystarcza. Moja droga, żenić się powinni tacy ludzie, jak ten twój na-
rzeczony... Jakże mu tam?... Murek. Cóż z nim? Jeszcze jest w Warszawie?
– Ach, nic mnie to nie obchodzi. Jest, zdaje się.
– Dostał jaką posadę?
Nira wzruszyła ramionami:
– Czy ja wiem?! Zdaje się, że wziął się do handlu.
– Do handlu? – zdziwił się Junoszyc. – Na tym to on nic nie zarobi. To cymbał.
Zapukano do drzwi. Numerowy oznajmił, że przyszedł jakiś pan i pyta o pana Junoszyca.
Zgodnie z zastrzeżeniem, portier powiedział, że nikt taki tu nie mieszka, ale ten pan pomimo
to kazał „poszukać” i powiedzieć, że ma certyfikat.
Junoszyc zerwał się z kanapy i kazał natychmiast wprowadzić owego pana. Nira musiała
stanąć przy oknie i odwrócić się do pokoju plecami. W szybie widziała odbicie małego, ele-
ganckiego jegomościa, który szybko wręczył Junoszycowi jakieś papiery. Zamienili przy tym
kilka krótkich zdań i interesant wyszedł.
Na twarzy Junoszyca nie znalazła żadnej zmiany. Stał i spokojnie przeglądał papiery.
– No – powiedział wreszcie – chociaż to się udało.
60
– Udało się?
– Phi.. drobiazg. Kilkanaście tysięcy. Ale i to dobre. Uniknęłaś przykrej historii. Masz szczęście.
– Ja? – zdziwiła się.
– Aha. Musiałbym cię narazić na towarzystwo tego amerykańskiego szympansa.
– Tego, któregoś umieścił w swojej garsonierze?
– Tak. No, popraw kapelusz. Jedziemy na kolację do Bristolu. Musiałabyś go zabawiać
przez kilka dni i natchnąć ochotą do dłuższego pobytu w naszej pięknej stolicy.
– Chyba nie wyobrażałeś sobie, że zgodzę się na taką rolę! Wstydź się, Koki!
– Wstydzę się, ale wyobrażałem – zaśmiał się wesoło.
Zarzuciła mu ręce na szyję; ten jego cynizm działał na nią jak wzrok węża: przejmował
wstrętem i obezwładniał.
Wchodząc na salę restauracyjną przypomniała sobie z dotkliwą wyrazistością brak wyma-
rzonej pelerynki z lisów. Było sporo znajomych Junoszyca, który kłaniał się z tym swoim
pańskim wdziękiem na prawo i lewo. Imponował jej właśnie tym kontrastem świetnej dżen-
telmeńskiej powierzchowności i brutalnej siły wewnętrznej, nieliczącej się z niczym i nikim.
W niektórych spojrzeniach i ukłonach dostrzegała maskowaną niechęć lub ostentacyjną po-
wściągliwość, lecz wyraźnego lekceważenia nikt nie ośmieliłby się mu okazać.
– A co sobie o mnie myślą – mawiał Junoszyc – to mam w nosie. Stolik, przy którym sie-
dli, natychmiast został otoczony przez nadskakującą służbę. Wiedzieli, że będą drogie napoje
i dania, że kapnie suty napiwek. Na reprezentację Junoszyc nie żałował pieniędzy.
– Ludzie muszą wiedzieć, że się komuś powodzi – twierdził – jeżeli mają go szanować.
Przy kawie zapalił cygaro i przyjrzawszy się Nirze, powiedział:
– To dobrze, że wyglądasz tak... skromnie. Niech wiedzą, że bywam z kobietą z towarzy-
stwa. Jednak przydałoby ci się jakieś futro. Skończę z tym amerykańskim durniem i kupię ci
coś ładnego.
Przecież wiedziała, że on sam o tym pomyśli! Jakże mogła go nie kochać!
Do stolika przysiadł się jakiś chudy blondyn w binoklach. Junoszyc przedstawił go pół-
gębkiem i z tego wywnioskowała, że to ktoś podrzędny, tym bardziej, że podczas rozmowy
nie wymienił też jej nazwiska, co robił chętnie, ilekroć zależało mu na danym człowieku. Z
reguły przechodzili przy obcych na pan i pani. Blondyn mówił o jakimś zakwestionowanym
zapisie hipotecznym, o kaucji w związku z dostawami i prosił Junoszyca o zainteresowanie
się tymi sprawami. Do podobnych rozmów Nira była przyzwyczajona. Ilekroć znaleźli się w
kawiarni czy restauracji, zawsze ktoś się przysiadał do stolika lub odwoływał Junoszyca do
telefonu.
W trakcie rozmowy padło kilka nazwisk a po jednym z nich Junoszyc zwrócił się do Niry:
– Czy w domu pani ciotki nie bywa prezes Holbein?
– Nie... Chyba nie. Jak on wygląda?
– Bardzo gruby, sepleni i nosi okulary.
– Nie. Na pewno nie znam – potrząsnęła głową Nira.
Junoszyc zamyślił się:
– A może ktokolwiek ustosunkowany w Zakładach Przemysłowych „Rono”?... Kto tam
jest?...
– Serkowski, Wundt, Jagodziński – szybko podpowiedział blondyn. Okazało się jednak, że
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.