Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Jestem pewien, że w moim gabinecie czeka mnóstwo papierkowej roboty, więc byłbym zobowiązany, gdybyś posłał kogoś po nią.
Vimes zamknął za sobą drzwi – trochę mocniej, niż było to konieczne. Bogowie, Vetinari doprowadzał go do szału, na przemian spuszczając ze smyczy i odsyłając do budy, jak psa. Miał tyleż poczucia wdzięczności co aligator. Patrycjusz polegał na Vimesie, że wykona swoje obowiązki... Wiedział, że je wykona, i tylko tyle uwagi poświęcał jego osobie. Ale pewnego dnia Vimes mu pokaże. Pewnego dnia... ... wykona swoje przeklęte obowiązki, naturalnie, bo przecież nie potrafi inaczej. Ale świadomość tego tylko pogarszała mu nastrój. Przed pałacem unosiła się gęsta i żółta mgła. Vimes skinął strażnikom przy drzwiach, po czym wpatrzył się w lepkie, wirujące kłęby. Droga do komendy w Pseudopolis Yard biegła niemal w linii prostej. Mgła ściągnęła do miasta wcześniejszy zmrok. Niewielu ludzi pozostało na ulicach – siedzieli w domach, uszczelniając okna przed wilgotnymi strzępami, które zdawały się przesączać wszędzie. Tak... puste ulice, chłodny wieczór, wilgoć w powietrzu... Potrzebował jeszcze tylko jednej rzeczy, żeby wszystko było doskonałe. Odesłał lektykę do domu, a sam wrócił do strażników. – Jesteś funkcjonariusz Lucker, tak? – Tak jest, sir Samuelu. – Jaki nosisz numer buta? Lucker zrobił przerażoną minę. – Słucham, sir? – To przecież proste pytanie, człowieku! – Siedem i pół, sir. – Od Pluggera przy Nowej Szewskiej? Te tanie? – Tak jest! – Nie mogę pozwolić, żeby moi ludzie pilnowali pałacu w tekturowych butach – oświadczył Vimes z udawaną wesołością. – Zdejmujcie je, funkcjonariuszu! Weźmiecie moje. Trochę są zabrudzone wyvernowym... no, tym, co robią wyverny, ale będą pasować. Nie stójcie tak z rozdziawioną gębą! Dawaj swoje buty, człowieku! Możesz zatrzymać moje. Mam ich dużo. Strażnik patrzył w zalęknionym zdumieniu, jak Vimes wciąga na nogi tanie buty, prostuje się z zamkniętymi oczami i tupie kilka razy. – Aha – rzekł. – Jestem przed pałacem, tak? – Eee... Tak jest, sir. Właśnie pan z niego wyszedł. To ten duży budynek. – Jasne – zgodził się Vimes z satysfakcją. – Ale wiedziałbym, że tu jestem, nawet gdybym nie wyszedł. – Eee... – To bruk – wyjaśnił. – Kamienie są wyjątkowo duże i trochę wgłębione pośrodku. Nie zauważyłeś? Stopy, mój chłopcze! Będziesz się musiał nauczyć nimi myśleć! Zdziwiony strażnik patrzył, jak komendant znika we mgle, tupiąc radośnie. Kapral Jaśnie Oświecony hrabia Ankh, Nobby Nobbs, pchnął drzwi komendy straży i wtoczył się do środka. Sierżant Colon spojrzał na niego zza biurka i aż syknął. – Dobrze się czujesz, Nobby? – zapytał i podbiegł, by podtrzymać kolegę. – To potworne, Fred. Potworne! – Usiądź. Strasznie jesteś blady. – Zostałem wyniesiony, Fred – jęknął Nobby. – Paskudna sprawa. Widziałeś, kto to zrobił? Nobby bez słowa wręczył sierżantowi zwój, który wcisnął mu w rękę Smok Herbowy Królewski, i opadł na krzesło. Wyciągnął zza ucha króciutki, ręcznie zwijany papieros i zapalił drżącą dłonią. – Nie mam pojęcia, i tyle. Człowiek się stara jak może, nie wychyla się, nie sprawia kłopotów, aż tu nagle coś takiego go spotyka. Colon wolno przeczytał dokument; poruszał wargami, kiedy trafiał na takie trudne słowa jak „czy” albo „też”. – Czytałeś to, Nobby? Tu piszą, że jesteś lordem! – Ten staruch mówił, że jeszcze muszą dużo posprawdzać, ale myśli, że sprawa jest jasna, wiesz, z tym pierścieniem i w ogóle. Fred, co ja teraz zrobię? – Będziesz siedział i jadł z sobolowych talerzy, myślę. – Ale o to właśnie chodzi, Fred. Nie ma w tym żadnych pieniędzy. Nie ma wielkiego domu ani ziemi. Nawet miedziaka. – Jak to? Nic? – Ani suszonego groszku, Fred. – Myślałem, że wyższe warstwy mają całe worki pieniędzy. – A ja jestem najwyższą z wyższych, Fred. Nie mam pojęcia o lordowaniu. Nie chcę nosić modnych ciuchów, chodzić na myśliwskie bale, i całej reszty też nie chcę. Sierżant usiadł obok niego. – Nie podejrzewałeś, że masz takie hrabiowskie powiązania? – No... mojego kuzyna Vincenta zamknęli kiedyś za nieprzyzwoite napastowanie służącej księżnej Quirmu. – Pokojówki czy kuchennej? – Chyba kuchennej. – To się pewnie nie liczy. Czy ktoś jeszcze o tym wie? – No, ona wiedziała, a potem powiedziała... – Chodzi mi o twoje lordowanie. – Tylko pan Vimes. – No to nie ma problemu. – Colon oddał mu zwój. – Nikomu nie musisz mówić. Wtedy nie będziesz musiał łazić w złotych portkach ani polować na balach, chyba że coś zgubisz. Siedź tutaj, a ja zrobię ci kawę. Co ty na to? Przeżyjemy jakoś, nie martw się. – Złoty chłop z ciebie, Fred. – To jest nas dwóch, jaśnie panie. – Colon poruszył znacząco brwiami. – Złapałeś dowcip? Złapałeś? – Przestań, Fred – poprosił ze znużeniem Nobby. Drzwi otworzyły się nagle. Mgła wlała się do środka jak dym. W jej kłębach jarzyła się para czerwonych oczu. Strzępy oparu rozpłynęły się po chwili, odsłaniając masywnego golema. – Umk – powiedział sierżant Colon. Golem uniósł swoją tabliczkę. PRZYSZEDŁEM DO WAS. – Tak. Tak. Tak. Ja, tego, no, widzę właśnie. Golem odwrócił tabliczkę. Po drugiej stronie było napisane: PRZYZNAJĘ SIĘ DO MORDERSTWA. TO JA ZABIŁEM STAREGO KAPŁANA. ZAGADKA ZBRODNI ROZWIĄZANA.
|
Wątki
|