HOTEL WILLARD, WASZYNGTON20 stycznia, 04...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
30 GMT (23.30 czasu lokalnego)
Powietrze w blaszanym szybie wentylacyjnym było silnie rozgrzane. Pot spływał mu po czole od mozolnego przesuwania się w tempie najwyżej dwóch metrów na minutę. Musiał dokładnie planować każdy ruch - chwytać się palca­mi wybranego ostrego kantu blachy, ledwie widocznego w półmroku, i zapierać kolanem o połączone śrubami spojenie. Ale słyszał już zgiełk dolatujący zza okratowanego wylotu, w stronę którego pełznął centymetr po centymetrze.
Wcześniej cienka blacha w trzech miejscach wygięła się pod jego cięża­rem. Za każdym razem rozlegał się donośny brzęk, jakby ktoś z zewnątrz walił w nią pięścią. Kwadratowy szyb miał zaledwie metr średnicy. Biegł pod sklepieniem sali balowej, zawieszony na cienkich wspornikach umoco­wanych do sufitu. Cała konstrukcja kołysała się przy niemal każdym jego poruszeniu. Ilekroć przenosił ciężar ciała z jednego miejsca na drugie, zasty­gał w niepokoju. Nie bał się śmierci. I tak miał tej nocy zginąć. Ale nie było mu obojętne, jak to się stanie. Od dawna oswajał się z myślą o śmierci. I tak dość długo jej unikał. Większość jego kolegów z grupy już zginęła, czy to na Syberii, w Bronksie, na stadionie Wembley czy przy Downing Street. Nie łudził się, że wyjdzie z tego cało. Kilkakrotnie już śmierć zaglądała mu w oczy, chociaż jeszcze nigdy nie był tak bardzo pewien tego, co go spotka.
Znów rozległ się głuchy brzęk, który w zamkniętej przestrzeni zabrzmiał jak wystrzał. Blaszana osłona za nim wróciła do pierwotnej postaci. Na szczęście głośna muzyka i gwar głosów w dole zagłuszyły ten hałas, mimo że na­słuchiwało go aż czterech ludzi.
Ciekawe, czy zostały za mną jakieś wgniecenia, które błyskawicznie po­zwolą mnie odnaleźć? - pomyślał. Szyb znów zaczął się silniej kołysać, za­stygł więc bez ruchu. Już od półtorej godziny pokonywał tych dwadzieścia metrów do kratki wentylacyjnej.
Wreszcie mógł sięgnąć jej palcami. Przesunął się jeszcze trochę, otarł pot z czoła i wyjrzał na zewnątrz. W ogóle nie widział podium! Widok zasła­niała mu sznurowa siatka, w której tkwił pęk czerwonych, białych i niebie­skich baloników.
Spokojnie, na pewno ściągną te balony, pomyślał. Wyciągnął szczypczyki i zaczął delikatnie odginać sąsiadujące druty. Były dość cienkie i szybko popękały. Zdołał zrobić taką dziurkę, żeby wysunąć przez nią lufę karabinka. Rozchylił jeszcze trochę kratę kilka centymetrów wyżej. Orkiestra nagle umilkła. Zdążył w samą porę.
Wsunął szczypczyki do ciasnej kieszeni kamizelki i zdjął karabin, który miał umocowany na plecach. Magazynek był już załadowany, pierwszy na­bój tkwił w komorze. Nawet lunetka była wyregulowana na odpowiednią odległość.
Kiedy przykładał kolbę do ramienia, orkiestra zaintonowała “Ameryko piękna!”. Koniec lufy wysunął się przez otwór w kracie. W celowniku optycz­nym widać było tylko barwne plamy baloników. Dobrze wymierzył rozstaw dziur i druty kratki nie zasłaniały pola widzenia. Ułożył się wygodnie i oparł kciuk na włączniku lasera naprowadzającego.
Pozostało tylko czekać. Wiwaty przybrały nagle na sile, zlały się w jeden przeciągły okrzyk. Siatka się otworzyła, baloniki zaczęły odpływać na boki. Silnie przybliżająca lunetka bardzo zawężała pole widzenia. Wciąż przesu­wały się przed nią rozmyte kolorowe plamy. Nagle jego oczom ukazało się podium w dole. Szybko włączył laser.
Bristol mocno ściskał dłoń Gordona, podnosił ją wysoko i opuszczał; obaj kłaniali się nisko jak cyrkowi akrobaci po udanym występie. Przed nimi tłoczyli się ludzie w ciemnych garniturach obsypanych konfetti. Mieli tu zo­stać piętnaście, najwyżej dwadzieścia minut, a potem jechać na następną uro­czystość, gdzie świętowali jeszcze ważniejsi goście. Na samym końcu czeka­ło ich spotkanie z głównymi fundatorami kampanii wyborczej.
Davis czuł się nieswojo, machając lewą ręką, bo prawą Bristol niemal miażdżył mu w uścisku. Od czasu do czasu wskazywał palcem wybraną oso­bę z tłumu. Ludzie podskakiwali, trącając unoszące się w powietrzu baloni­ki. Bristol, główny bohater tej fety, chwilami przytrzymywał jego rękę w gó­rze tak długo, że zaczynała mu drętwieć. Poza tym Gordon źle się czuł ze sztucznym uśmiechem na twarzy. Kiedy zerkał na Bristola i dostrzegał jego równie nienaturalny uśmiech, przychodziło mu do głowy, że musi to być do­skonale widoczne.
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.