Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
30 GMT (23.30 czasu lokalnego)
Powietrze w blaszanym szybie wentylacyjnym było silnie rozgrzane. Pot spływał mu po czole od mozolnego przesuwania się w tempie najwyżej dwóch metrów na minutę. Musiał dokładnie planować każdy ruch - chwytać się palcami wybranego ostrego kantu blachy, ledwie widocznego w półmroku, i zapierać kolanem o połączone śrubami spojenie. Ale słyszał już zgiełk dolatujący zza okratowanego wylotu, w stronę którego pełznął centymetr po centymetrze. Wcześniej cienka blacha w trzech miejscach wygięła się pod jego ciężarem. Za każdym razem rozlegał się donośny brzęk, jakby ktoś z zewnątrz walił w nią pięścią. Kwadratowy szyb miał zaledwie metr średnicy. Biegł pod sklepieniem sali balowej, zawieszony na cienkich wspornikach umocowanych do sufitu. Cała konstrukcja kołysała się przy niemal każdym jego poruszeniu. Ilekroć przenosił ciężar ciała z jednego miejsca na drugie, zastygał w niepokoju. Nie bał się śmierci. I tak miał tej nocy zginąć. Ale nie było mu obojętne, jak to się stanie. Od dawna oswajał się z myślą o śmierci. I tak dość długo jej unikał. Większość jego kolegów z grupy już zginęła, czy to na Syberii, w Bronksie, na stadionie Wembley czy przy Downing Street. Nie łudził się, że wyjdzie z tego cało. Kilkakrotnie już śmierć zaglądała mu w oczy, chociaż jeszcze nigdy nie był tak bardzo pewien tego, co go spotka. Znów rozległ się głuchy brzęk, który w zamkniętej przestrzeni zabrzmiał jak wystrzał. Blaszana osłona za nim wróciła do pierwotnej postaci. Na szczęście głośna muzyka i gwar głosów w dole zagłuszyły ten hałas, mimo że nasłuchiwało go aż czterech ludzi. Ciekawe, czy zostały za mną jakieś wgniecenia, które błyskawicznie pozwolą mnie odnaleźć? - pomyślał. Szyb znów zaczął się silniej kołysać, zastygł więc bez ruchu. Już od półtorej godziny pokonywał tych dwadzieścia metrów do kratki wentylacyjnej. Wreszcie mógł sięgnąć jej palcami. Przesunął się jeszcze trochę, otarł pot z czoła i wyjrzał na zewnątrz. W ogóle nie widział podium! Widok zasłaniała mu sznurowa siatka, w której tkwił pęk czerwonych, białych i niebieskich baloników. Spokojnie, na pewno ściągną te balony, pomyślał. Wyciągnął szczypczyki i zaczął delikatnie odginać sąsiadujące druty. Były dość cienkie i szybko popękały. Zdołał zrobić taką dziurkę, żeby wysunąć przez nią lufę karabinka. Rozchylił jeszcze trochę kratę kilka centymetrów wyżej. Orkiestra nagle umilkła. Zdążył w samą porę. Wsunął szczypczyki do ciasnej kieszeni kamizelki i zdjął karabin, który miał umocowany na plecach. Magazynek był już załadowany, pierwszy nabój tkwił w komorze. Nawet lunetka była wyregulowana na odpowiednią odległość. Kiedy przykładał kolbę do ramienia, orkiestra zaintonowała “Ameryko piękna!”. Koniec lufy wysunął się przez otwór w kracie. W celowniku optycznym widać było tylko barwne plamy baloników. Dobrze wymierzył rozstaw dziur i druty kratki nie zasłaniały pola widzenia. Ułożył się wygodnie i oparł kciuk na włączniku lasera naprowadzającego. Pozostało tylko czekać. Wiwaty przybrały nagle na sile, zlały się w jeden przeciągły okrzyk. Siatka się otworzyła, baloniki zaczęły odpływać na boki. Silnie przybliżająca lunetka bardzo zawężała pole widzenia. Wciąż przesuwały się przed nią rozmyte kolorowe plamy. Nagle jego oczom ukazało się podium w dole. Szybko włączył laser. Bristol mocno ściskał dłoń Gordona, podnosił ją wysoko i opuszczał; obaj kłaniali się nisko jak cyrkowi akrobaci po udanym występie. Przed nimi tłoczyli się ludzie w ciemnych garniturach obsypanych konfetti. Mieli tu zostać piętnaście, najwyżej dwadzieścia minut, a potem jechać na następną uroczystość, gdzie świętowali jeszcze ważniejsi goście. Na samym końcu czekało ich spotkanie z głównymi fundatorami kampanii wyborczej. Davis czuł się nieswojo, machając lewą ręką, bo prawą Bristol niemal miażdżył mu w uścisku. Od czasu do czasu wskazywał palcem wybraną osobę z tłumu. Ludzie podskakiwali, trącając unoszące się w powietrzu baloniki. Bristol, główny bohater tej fety, chwilami przytrzymywał jego rękę w górze tak długo, że zaczynała mu drętwieć. Poza tym Gordon źle się czuł ze sztucznym uśmiechem na twarzy. Kiedy zerkał na Bristola i dostrzegał jego równie nienaturalny uśmiech, przychodziło mu do głowy, że musi to być doskonale widoczne.
|
Wątki
|