byłem straszliwy w tej dziedzinie bałwan, ale matematyk i ksiądz – nigdy nie są w komitywie...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.

28
Łajdak, który wiersz zaniósł do księdza, skończył marnie; jak rok długi nikt mu nie
podpowiedział słowa, nikt mu nie dał odpisać pisemnego zadania, bez czego nawet geniusz
nie może przejść do wyższej klasy. Mnie podpowiadali wszyscy, wszyscy dawali do
odpisywania zadania rachunkowe męczennikowi.
Kiedy miałem lat dwanaście, napisałem wierszy bardzo wiele; uwielbiałem tematy
historyczne, którym dawałem wspaniałe, dostojne, olbrzymie tytuły – po łacinie. Wiersz
Vindobona (o, młody idioto!) był haniebnym zdemaskowaniem cesarza Leopolda, którego
Sobieski wziął na kawał z udanym ukłonem.
...Cesarz się bardzo po niemiecku dąsa,
Że Sobieski nie do czapki, lecz sięgnął do wąsa.
Więc na przyszłość, cesarzu, popamiętaj o tem,
Że najpierw się masz kłaniać, a król polski potem!
Czy to nie piękne wiersze? Cesarz w grobie zakrył rękoma twarz. Wstydził się.
A wiersze miały powodzenie niesłychane. Pisane były pismem kaligraficznym i zawsze –
zawsze! mówię – czerwonym atramentem.
Wielkim i o wielkiej sławie poetą stałem się w trzeciej klasie gimnazjum IV we Lwowie.
Miałem trzynaście lat i byłem straszliwie „bity” jako znawca literatury, w klasie trzeciej bez
konkurencji. W matematyce zawsze bęcwał.
Sławę moją na niwie gimnazjum ugruntowało niebywałe zdarzenie.
Kolega mój jeden – wielki dandys, gdyż do mundurka miał zawsze białe rękawiczki,
zakochał się. Oblubienica miała lat czternaście, była trochę zezowata i miała piegi. Podobno
oświadczyła, że „wyjdzie” tylko za „poetę”. Młodzieniec groził samobójstwem i z ponurą
miną pokazywał nam scyzoryk, który wciąż ostrzył o szkolną ławę i który w najbliższy
czwartek (?) miał sobie zatopić w sercu. Już to miejsce, w które miał ugodzić, zaznaczył
czerwonym ołówkiem na skórze. Napawało nas to niepokojem i zgryzotą. O cóż szło? O
wiersz? Więc niech kto napisze wiersz, a on powie, że to jego. W szkole się przecież zawsze
odpisuje...
Ale nie tak zrobiono. Zakochany kolega ogłosił – konkurs. Najbardziej prawidłowy
konkurs poetycki. Nagrody były niesłychane: zwycięzca miał dostawać na koszt fundatora
konkursu przez dni dziesięć parę kiełbasek z bułką podczas wielkiej pauzy, ten ci bowiem
niebiański przysmak sprzedawano w gimnazjum.
Obejrzałem się niespokojnie po klasie. Dwóch jeszcze oprócz mnie pisało wiersze, poza
tym w klasie czwartej był jeden poeta, bardzo mocny. Leopold Staff i Józef Ruffer byli w
innym gimnazjum, były to zresztą wielkie potęgi już coś z ósmej klasy, tak że do smarkaczów
29
dochodziły tylko głuche o ich istnieniu wieści.
Wzięto miarę na poemat; zakochany idiota pokazał nam z daleka na ulicy swój ideał,
zezowaty i z piegami.
– Jak jej jest na imię? – zapytałem krótko.
– Jadwiga!
– Dobrze jest! – rzekłem.
Napisałem poemat o Jadwidze, tak cudownej piękności, tak rzewny i pełen miłości tak
wielkiej, iż jej zezowate oczy zaszły łzami. W poemacie tym naprostowałem jej oczy,
oczyściłem twarz, dodałem jej włosów. Konkurenci odpadli, jak gruszki z drzewa, i odeszli
we wstydzie. Wiersz mój, w zamkniętej wprawdzie kopercie, lecz osobiście wręczony
„sądowi konkursowemu”, który zagroził pobiciem każdemu uczestnikowi turnieju, gdyby się
nie zgodził na jego wyrok – dostał pierwszą nagrodę. Musiał dostać! Rozdrapałem sobie serce
i dwa rymy ukradłem Słowackiemu, ale uczciwie dopisałem z gwiazdką „Ze Słowackiego”,
co tylko wzbudziło podziw i nadało wierszowi poloru.
Tryumf mój był niesłychany. Poeta z czwartej klasy złożył mi powinszowanie i mówił do
mnie „kolego”. Był to mocny – jak rzekłem – poeta. Jest teraz ginekologiem.
W klasie czwartej byłem już poetą całą gębą, rzec można – od ucha do ucha. (W
matematyce wciąż jeszcze bałwan!) Dzień w dzień byłem w teatrze i umiałem na pamięć, co
kto chciał. Zamyśliłem napisanie wielkiego poematu – „filozoficznego”. Ale to wszystko nic!
Tego roku, kiedy miałem lat czternaście, zostałem po raz pierwszy w życiu wydrukowany.
Wydrukowany! Czy rozumiecie to słowo, początek obłędu?
Tego to roku po raz pierwszy w życiu ujrzałem Henryka Sienkiewicza, kiedy zjechał do
Lwowa. Lwów bowiem, miasto jak brylant wprawione w Trylogię, miłował go bardzo swoją
miłością gorącą i impulsywną, a pogłaskane w swojej hardej mieszczańskiej dumie przez opis
gotowania się do obrony, chciało to miasto, ten lew wśród polskich miast, uczcić go tak jak
żadne.
Kraków umie czcić umarłych, Lwów tylko żywych; czyni to takim gestem Wierzynka, nie
trwożącego się królów, z taką serdecznością rycerską i piękną, że tylko serca tego miasta
zażądać, a odda swoje serce. Tak czyni zawsze, cóż dopiero, kiedy chce uczcić Sienkiewicza
albo potem Konopnicką.
Przyjęcie Sienkiewicza we Lwowie było urządzone w stylu – sienkiewiczowskim. Nie
mógł godniej i wspanialej przyjąć Jana Kazimierza ks. Lubomirski w Lubowli, niż
Sienkiewicza przyjął Lwów, lwowskie mieszczaństwo, kolorowe, przy karabelach chodzące,
trzęsieniami u kołpaków błyszczące, spinające kontusze guzami wielkich korali lub turkusów.
30
Gdzie był wówczas jaki kontusz w tym arcymieście, wtedy wystąpił do parady razem z
niesłychanym bogactwem delij i sobolów arystokracji galicyjskiej. Ale szewc lwowski czy
książę Lubomirski, czy Potocki hrabia – byli sobie wtedy równi: miną, gestem i karabelą, a
przede wszystkim zupełnie zachłanną miłością do tego, który prostą, uczciwą, a tak cudownie
bohaterską duszę tego miasta z kronik wyczytał i na nowo opromienił błyskami armatniego
ognia pana generała Arciszewskiego i słowy swoimi, grzmiącymi jak spiżowa surma
Gradywa.
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.