- Granatnik...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Z tym daj sobie spokój. I tak masz dużo do zapamiętania. Z każdej broni trzeba strzelać automatycznie, bez myślenia.
- Słuchaj, sam zacząłeś, tak? Pokaż mi wszystko. Dam sobie radę.
- A to na pewno - skonstatował.
I znów zaczęli od początku. Celowanie, ładowanie granatów, przeładowywanie, odpalanie. Kompletny kurs w niecały kwadrans. Hicks zademonstrował jej wszystko oprócz rozkładania i czyszczenia strzelby. Zadowolona, że nic nie uszło jej uwagi, zostawiła go przy konsolecie i ruszyła do skrzydła medycznego, żeby sprawdzić, co z Newt. Na ramieniu miała broń. Nowa przyjaciółka dodawała jej otuchy.
Nagle usłyszała przed sobą jakiś trzask. Zwolniła, ale natychmiast uznała, że mimo swego ciężaru obcy narobiłby znacznie więcej hałasu. W drzwiach stanął
porucznik Gorman. Wyglądał kiepsko, ale był już całkiem zdrów. Za Gormanem ujrzała Burke'a. Ledwo na nią spojrzał. Za każdym razem, kiedy przedstawiciel Towarzystwa otwierał usta, Ripley miała ochotę go udusić. Ale potrzebowali go, potrzebowali wszystkich, nawet tych, których ręce były splamione krwią. Burke wciąż należał do ich małej grupy, był ludzką istotą.
Choć niewiele się różni od tych potworów... dodała w myślach.
- Jak się pan czuje? - spytała Gormana.
Porucznik wsparł się o ścianę i przyłożył rękę do czoła.
- Chyba dobrze. Mam zawroty głowy i tyle. Jak na ciężkim kacu. Posłuchaj, Ripley...
- Daj sobie spokój, Gorman.
Nie czas był na bezsensowne przeprosiny. I nie tylko Gorman ponosił winę.
Winą za fiasko, jakie ponieśli w stacji procesora, należało obciążyć tych niekompetentnych głupców, którzy wyznaczyli Gormana na dowódcę oddziału. Nie uwzględniając nawet faktu, że porucznik nie miał doświadczenia w walce, żadne szkolenie bojowe nie mogło przygotować żołnierzy do tego, co tu zastali. Bo jak zaplanować bitwę z nieprzyjacielem, który jest tak samo niebezpieczny, gdy wykrwawia się na śmierć, jak i wtedy, gdy żyje i atakuje? Nie pasowały tu żadne utarte schematy i reguły.
Minęła go i poszła dalej.
Gorman śledził ją wzrokiem, a potem ruszył w górę korytarza. I spotkał
Vasquez, która nadchodziła z przeciwnego kierunku. Patrzyła na niego zwężonymi, zimnymi oczyma. Kolorowa spocona chustka przywarła jej do czoła i ciemnych włosów.
- Nadal chcesz mnie zabić? - spytał cicho.
W jej odpowiedzi pogarda mieszała się ze świadomością nieuchronnego.
- To nie będzie konieczne.
Minęła go, patrolując wyznaczony rejon.
Kiedy Gorman i Burke zniknęli za zakrętem, skrzydło medyczne opustoszało.
Ripley przeszła do sali operacyjnej, gdzie zostawiła Newt. Światło było tu słabe, ale mimo to natychmiast spostrzegła, że łóżko dziewczynki jest puste. Pobudzona strachem niczym dawką silnego narkotyku, obróciła się błyskawicznie dookoła.
Rozgorączkowanymi oczyma obiegła pomieszczenie, aż tknięta nagłą myślą zajrzała pod łóżko.
Napięcie uleciało z niej jak powietrze z pękniętego balona. Newt leżała przy ścianie. Wpełzła głęboko, najgłębiej, jak tylko zdołała. Zwinięta w kłębuszek spała, ściskając w rączce głowę Casey.
Jej twarz, niewinna i anielsko spokojna mimo zmór, które nawiedzały dziewczynkę zarówno za dnia, gdy czuwała, jak i w nocy, gdy spała, utwierdziła Ripley w przekonaniu, że dzieci mogą spać zawsze i wszędzie, bez względu na okoliczności. Dzięki Ci za to, Pani.
Cicho odłożyła strzelbę, wpełzła pod łóżko i nie budząc Newt wsunęła pod nią ręce. Dziewczynka drgnęła i wyczuwając instynktownie ciepło bijące z ciała dorosłego, przytuliła się mocno do Ripley. Odwieczny, pierwotny gest. Ripley legła na boku i westchnęła.
Naraz twarzyczkę dziecka wykrzywił przerażający grymas. Newt śniła jeden ze swych koszmarów. Wykrzyknęła coś niezrozumiałego, jakąś zniekształconą snem prośbę czy błaganie. Ripley ukołysała ją łagodnie.
- Ciii... Już dobrze, już wszystko w porządku. Wszystko w porządku...

Kilka przewodów z chłodziwem biegnących wokół gigantycznej wieży procesora atmosferycznego rozgrzało się do czerwoności pod wpływem gorąca.
Między stożkowatym zwieńczeniem a najwyższymi kratownicami strzelały błyskawice silnych wyładowań elektrycznych. W ich ostrych, jaskrawych rozbłyskach zamglony krajobraz Acherona i milczące budowle kolonii Hadley sprawiały upiorne wrażenie. Nawet dla postronnego obserwatora sprawa byłaby oczywista: z procesorem atmosferycznym działo się coś bardzo niedobrego. System chłodzący usiłował zdławić reakcję, która wymknęła się już spod kontroli. Mimo to
urządzenia pracowały nadal. Ich oprogramowanie nie uwzględniało faktu, że kiedyś może zaistnieć sytuacja beznadziejna.
Niedaleko lądowiska strzelała w niebo wysoka spiralna wieża ze stali. Na jej szczycie przysiadło kilka parabolicznych anten. Wyglądały jak stadko ptaków, które zimową porą przycupnęły na wierzchołku drzewa.
Nad odkrytą konsoletą u podstawy wieży pochylała się samotna postać. Stała tyłem do wiatru.
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.