Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Wejdźmy do środka i zjedzmy coś.
Tej nocy Aubrey spał jak zabity, a po przebudzeniu z niedowierzaniem spojrzał na dawno nie widziane słońce. Nie pamiętał juŜ, kiedy obudziło go po raz ostatni, chociaŜ na pewno było wiele słonecznych poranków, od kiedy zaczął naukę w mrocznej i cichej fortecy Glyrendena. Pospiesznie umył się i ubrał, nie chcąc pozostać w tyle za niecierpliwym mistrzem. PodróŜ przebiegała tak samo jak poprzedniego dnia. Do wieczora Aubrey miał serdecznie dosyć monotonii leśnej drogi, nieustannego kołysania powozu i milczenia towarzyszki podróŜy. Ilekroć próbował nawiązać rozmowę, Lilith odpowiadała mono- sylabami, a czasem milczeniem. W końcu zrezygnował. Wreszcie zjechali z traktu na wiejską drogę, a potem na podjazd i Aubrey na chwilę zapomniał o Lilith. Posiadłość Rochestera wznosiła się pół mili dalej i była wspaniała. Główna część budynku miała cztery kondygnacje z ciemnoszarego marmuru, który w blasku księŜyca wydawał się smoliście czarny. Z czterech stron świata wieńczyły go wieŜyczki; na kaŜdej wisiały kolorowe flagi, łopoczące na wietrze. W kaŜdym oknie wychodzącym na podjazd paliły się świece; przez masywne frontowe drzwi, szeroko otwarte na przyjęcie nowych gości, wylewał się potok Ŝółtego światła lamp, ukazujący wypielęgnowany trawnik. Nawet z daleka było słychać ciche dźwięki muzyki i śmiech; po zasłonach w oknach niemal kaŜdego pokoju przesuwały się cienie. Widocznie juŜ zaczęto świętować. — Światło, muzyka i śmiech — rzekł Aubrey, zapominając, Ŝe Lilith z nim nie rozmawia. — Czy to cię nie porusza? Spojrzała na niego, chociaŜ w ciemności trudno było dostrzec jej twarz. — Cieszysz się, Ŝe tu jesteś — zauwaŜyła. — Tak — przyznał. — Zawsze byłem towarzyski. Zapomniałem, jak bardzo brakuje mi towarzystwa innych. — Za długo z nami przestajesz — rzekła. — My nie jesteśmy dla ciebie towarzystwem. — Nie to miałem na myśli — dodał szybko. — A jednak to prawda. MoŜe czas, abyś nas opuścił. — Nie — odparł bez namysłu. — Jeszcze nie mogę odejść. — Nadal jeszcze tyle musisz dowiedzieć się o Glyrendenie? — Od Glyrendena — poprawił. — Nie warto — powiedziała. — Nic o tym nie wiesz — odparł z uśmiechem. — Wiem więcej, niŜ przypuszczasz. — Jeszcze nie jestem gotowy odejść — powtórzył. Wskazała na posiadłość Rochestera, znajdującą się tak blisko, Ŝe z powozu nie widzieli juŜ wieŜyczek ani górnych pięter. — Nawet kiedy widzisz taką posiadłość jak ta i przypominasz sobie? — Co? — Innych ludzi. Takich, którzy nie są... obcymi, tak jak my. Zwyczajnych męŜczyzn i kobiety. Nigdy nie mówiła w ten sposób. Dopóki nie posprzeczali się ojej nowe suknie, nie sądził, Ŝe Lilith wie, jak bardzo róŜni się od innych kobiet. — Mówisz tak, jakbyś chciała, Ŝebym odszedł. — MoŜe tak byłoby lepiej. — Lepiej?—powtórzył. Był kompletnie zbity z tropu, powóz w kaŜdej chwili mógł stanąć, a wtedy Glyrenden otworzy drzwi. — Chcesz powiedzieć, lepiej dla ciebie? Dla Glyrendena? — Dla ciebie — odparła. — Dla Glyrendena to Ŝadna róŜnica. — A dla ciebie? — zapytał, bardzo ryzykując, gdyŜ słyszał juŜ, jak woźnica cicho woła „Prr!" — Czy to ma dla ciebie jakieś znaczenie? Wydawało mu się, Ŝe patrzyła na niego przez długi czas; ledwie widział jej twarz w blasku pochodni niesionych przez nadchodzącą z pałacu słuŜbę. — A dlaczego miałoby mieć? — zapytała w końcu. Poczuł ostre ukłucie rozczarowania; nawet wydało mu się, Ŝe wydał jęk protestu, lecz to był tylko pisk nie nasmarowanych drzwiczek, gwałtownie otwartych przez Glyrendena. — Kochana! Dojechaliśmy! Nie, zostaw rzeczy, jeden z tych ślicznych chłopców zaniesie twoje torby i pakunki. Mówią, Ŝe przyjechaliśmy w samą porę na kolację, więc pospiesz się! Wysiadaj. MąŜ chwycił ją za ręce i Aubrey zauwaŜył, Ŝe podniecony Glyrenden ścisnął je o wiele za mocno. Nadal nie odrywała oczu od Aubreya; zdawała się nie zauwaŜać, Ŝe ktoś inny mówi do niej, dotykają. — Jednak ma — powiedziała i pozwoliła Glyrendenowi wyciągnąć się z powozu. Aubrey niewiele zapamiętał z tego pierwszego wieczoru. Rzeczywiście, zdąŜyli na kolację, ale w ostatniej chwili. Wszyscy juŜ siedzieli, mając za sobą dwa lub trzy dania, kiedy oni zajęli trzy miejsca na końcu stołu. Jedząc, Aubrey uwaŜnie rozglądał się wokół. Przepych wnętrza, szacowni goście, wspaniałe jedzenie i muzyka płynąca z zasłoniętej kotarą alkowy — tyle było do oglądania, smakowania i słuchania, Ŝe z trudem rejestrował szczegóły. Tak więc jadł i kontemplował, mając nadzieję, Ŝe nikt z tłumu gości nie weźmie go za idiotę. Po posiłku cały, prawie stuosobowy tłum gości przeszedł do sąsiedniej, ogromnej komnaty, w której ustawiono wyściełane aksamitem ławy. Tam orkiestra przygrywająca im przy kolacji przez następne dwie godziny grała cudowne, liryczne utwory. Aubrey wygodnie usadowił się na ławce i słuchał, oczarowany. Cyril nauczył go cenić sztuki piękne, zabierając Aubreya na koncerty, ilekroć miał po temu okazję, tak więc młody czarodziej dostatecznie znał się na muzyce, Ŝeby ocenić jakość wykonania. Orkiestra grała z takim uczuciem, jakby przygrywała przy narodzinach świętego, i Aubrey był zachwycony. Dopiero gdy muzycy zrobili krótką przerwę, Aubrey przypomniał sobie, Ŝe nie znalazł
|
Wątki
|