Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
A w ogóle trzeba czytać,
czytać, czytać! * * * Było dobrze po południu, kiedy wybrałem się w drogę powrotną. Zjechałem z góry. Koło spożywczego śmignęła mi znajoma sylwetka na rowerze. Mocne nogi w spranych dżinsach. – Dorotka! Dogoniłem ją a następnie zwolniłem i opuściłem szybę. – Dziękuję za śniadanie! – zawołałem do dziewczyny. – Już pan wyjeżdża? – podjechała bliżej i pochyliła się ku okienku. – I tak się zasiedziałem. Wolałbym dojechać do Warszawy przed nocą. – Ale wróci pan jeszcze kiedyś? – Nie wiem. Dowiedziałem się tyle, ile mogłem. Posmutniała, ale nie cofnęła głowy. – Pan Mikołaj ma pana adres? – Ma? Ale dlaczego pytasz? – Jakby sobie coś przypomniał. Coś, co pomogłoby panu w pracy. Mogłabym napisać. – Zostawiłem mu swoje namiary. Ale mogę również tobie dać wizytówkę. – Wyciągnąłem z kieszonki kartonik z logo Instytutu Historii PAN. Nie widziałem powodu, aby dłużej kontynuować kamuflaż. Wzięła go w dwa palce i studiowała z uwagą. – A więc nie jest pan dziennikarzem, tylko pracuje jako historyk. Od średniowiecza? – Nie, dziejów najnowszych. – To musi być fascynujące zajęcie! Chyba panu nie wspominałam, ale po maturze wybieram się właśnie na historię. Do Krakowa. – No, to życzę powodzenia. Zjechała na bok, a ja puściłem sprzęgło i dodałem gazu. We wstecznym lusterku zauważyłem, jak zatrzymuje się przy cmentarnym murku i macha mi na pożegnanie. Czy miałem to traktować wyłącznie jako przejaw sympatii czy kokieterię? Do samej Warszawy obraz smagłej, rezolutnej góralki nie opuszczał mnie ani na chwilę. V ZAPISKI Z DOMU WARIATÓW Wracając, jeszcze z drogi zadzwoniłem do Podlaskiego. Byłem ciekaw, co powie o informacjach uzyskanych od Słysza. – Wziął parę dni wolnego – dowiedziałem się w IPN-ie. Trochę mnie to zaskoczyło, dotąd mój doktorant opowiadał mi o swoich zamierzeniach. Może jakaś sprawa rodzinna? Zatelefonowałem do domu. Nie odbierał. Wyglądało na to, że również wyłączył komórkę. Pomyślałem – trudno, i nagrałem wiadomość, żeby się odezwał, kiedy tylko będzie mógł. Miałem zamiar szybko porozmawiać z osobami, które wskazał mi Słysz. Lista była dosyć krótka. Ale i tak musiałem się sporo nagimnastykować, aby wcisnąć te zajęcia między różne sprawy bieżące, które jak zwykle miały tendencje do spiętrzania się. W myślach kląłem Adama. „Nie ma go właśnie wtedy, kiedy jest najbardziej potrzebny”. Próbowałem jakoś godzić sprawy instytutu, uczelnię i moje śledztwo. Pierwszego z listy z konieczności od razu musiałem wykreślić – Rafał Nowik bawił u matki w Australii i podobno nieprędko miał wrócić. Następny w kolejce był Gwidon Czarski – ów rzeczywisty autor Diabła, który zjechał do Salem. Zlokalizowanie faceta kosztowało mnie naprawdę sporo wysiłku. Czarski nie figurował w warszawskiej książce telefonicznej, nie należał również do żadnego ze stowarzyszeń twórczych. W pewnym momencie zacząłem podejrzewać, że Słysz sobie go po prostu wymyślił albo podał nieprawidłowe nazwisko. Jednak kiedy w czytelni na Koszykowej sięgnąłem do odpowiednio starych czasopism, okazało się, że początkujący pisarz nie był wcale wytworem wyobraźni krytyka. Co prawda wiele na jego temat nie znalazłem, bo i kariera nie była olśniewająca. W latach siedemdziesiątych Czarski próbował zaistnieć jako pisarz, opublikował coś w „Nowym Wyrazie”, dwa opowiadania science fiction wydrukował mu „Przegląd Techniczny”, potem jednak zniknął z łamów. Wydawać się mogło, że wyemigrował albo umarł. Dopiero wrzucenie jego nazwiska do wyszukiwarki Google przyniosło bogatszy plon. Poszukiwany nie tylko żył, ale funkcjonował nader aktywnie jako uczestnik forów internetowych dotyczących zjawisk nadprzyrodzonych, ingerencji obcych, alternatywnych światów. Rewelacje przezeń publikowane przyćmiewały opowieści o talibach w Klewkach czy lotach samolotów z więźniami CIA ponad Mazurami. Jednak mimo tak wielkiej erupcji owej działalności bardzo długo nie udawało mi się nie tylko ustalić miejsca pobytu autora, ale znaleźć choćby jego adres mailowy. Z sobie tylko wiadomego powodu skrzętnie się ukrywał. Zostawiłem więc na forum wiadomość, w której dość inteligentnie zaapelowałem o kontakt z autorem koncepcji, jakoby sprawcą polowań na czarownice w Salem, pamiętnego roku 1672, była nie nadgorliwość purytanów z Nowej Anglii, ale ingerencja osobowego zła. I podałem swoją specjalnie utworzoną w tym celu skrzynkę. Odpowiedź przyszła po dwóch dniach i sprowadzała się do krótkiego tekstu: „To jest moja koncepcja, którą mi po chamsku ukradziono. Ale o co chodzi?”. Odpisałem, że pragnę, aby świat poznał prawdę o rzeczywistym autorze znakomitej powieści. Odparł: „Chyba na to już za późno. Armagedon trwa!”. Mimo tak ostatecznej diagnozy nie zrezygnowałem. Błogosławieni wytrwali! Efektem jeszcze paru listów w duchu satanistycznego ekumenizmu było umówienie się na spotkanie. Jego miejsca mogłem się spodziewać od początku. Zakład dla Nerwowo Chorych. W Tworkach pod Warszawą. A właściwie Wojewódzki Samodzielny Psychiatryczny Zespół Publicznych Zakładów Opieki Zdrowotnej. (Ktokolwiek wymyślił tę nazwę, sam nadawał się na honorowego pensjonariusza). Gwidon Czarski przebywał tam jako pacjent od ponad dwudziestu lat. I to w dodatku jako „pacjent pod szczególną opieką”. Dzięki koleżance zajmującej się historią medycyny udało mi się dodzwonić do ordynatora szpitala, reszty dokonała moja umiejętność argumentacji w kontaktach z miejscowym personelem. Zjawiłem się tam pewnej słotnej marcowej niedzieli (sam, Podlaski nadal pozostawał nieosiągalny) i uzyskałem nie tylko zgodę na wywiad (dla celów naukowych) z pacjentem Czarskim, ale co dość istotne, zapewniono mi maksimum intymności w postaci pustego pokoju pielęgniarek.
|
Wątki
|