- Z broni weźmij jeno nóż, a żaru w łubowej almarze z suchym mchem, byśmy się krzesaniem bawić nie musieli...

Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Gdy zmierzchnie, czekam przy bramie.
Odwrócił się i odszedł.
Zorze długo jeszcze stały na niebie. Resztki ich gasły właśnie, gdy Milik wyszedł ze swej gospody i chodnikiem wzdłuż zachodniego wału skierował się ku bramie. Pusto było, tylko na wałach stały straże. W grodzie panował spokój i aż dzwoniąca w uszach cisza. Kroki Milika dudniły po dranicach, a pogłos ich oddawały ściany budynków. Mimo zapadającego zmroku spostrzegł z dala jakąś drobną postać. Gdy zbliżył się, poznał Chwałkę. Stała, jakby na coś czekając. Gdy minąć ją chciał bez słowa, zapytała cicho:
- Nawet nie pożegnasz się ze mną?
Coś go za gardło ścisnęło, ale odparł, siląc się na drwinę:
- Dziw, żeś mnie o ćmie poznała, skoro nie poznałaś przy słońcu. Może by mnie w nocy i ucałowała która na pożegnanie, skoro gęby nie widać.
Mimo mroku dostrzegł, jak twarz jej zaszła krwią. Odparła przez zaciśnięte wargi:
- Ja nie...
Skoczyła za węgieł poprzecznej uliczki. Może mu się zdało, że słyszy szloch, ale machnął ręką ze złością i ruszył dalej. Płakać jest łatwiej niż umierać. Litości nie trzeba mu od nikogo. Ale z wysiłkiem czynił każdy krok, jakby wlókł jakiś ciężar. Dotarłszy do bramy, obejrzał się, szukając Stoigniewa. Z wnęki koło furty dochodził szept. Gdy się zbliżył, drgnął i zatrzymał się. To Miłosław rozmawiał z jakimś niemieckim rycerzem. W półmroku świecił złoty łańcuch na szyi Niemca, złotolite obramowanie długiej do kolan szaty, spiętej na prawym ramieniu wielkim guzem, oraz pas ze złoconych klamer, na którym zwisał frankoński miecz w bogato zdobionej pochwie. Ktoś znaczny musi być.
Milik wiedział, że Stoigniew ma wśród cesarskich dostojników przekupionych ludzi, i w sercu jego zaświtała iskierka nieuświadomionej i nieśmiałej nadziei, że Stoigniew odstąpi od zamiaru spalenia wieży samemu, a osiągnąć to zamierza zdradą. Ale iskierka zgasła, nim miała czas rozpłomienić się, gdy nieznajomy rycerz skinął na niego i powiedział półgłosem:
- Pójdź! Zmówić się musimy, jak swego dopiąć.
Teraz Milik poznał w obcym Stoigniewa i zrozumiał niemal jego zamierzenie. Ze zmarszczoną brwią słuchał, zimny już i twardy w sobie. Gdy Stoigniew skończył, skinął jeno głową i wręczył mu łubowe pudełko z żarem. Nie odezwał się nawet, gdy po otwarciu furty Miłosław podał mu rękę i szepnął, usiłując ukryć wzruszenie:
- Żegnaj! Żalu nie miej do mnie. Nie znałem cię. Nie w głowni, lecz w brzeszczocie wartość miecza, a tę poznaje się w walce.
Milik oddał żupanowi uścisk, ale nie odrzekł nic, bo przeżuwał gorycz. Teraz już Miłosław nie potrzebowałby mu do Chwałki przeszkadzać. Ale to wszystko już przeszłość. Przed nim jeno śmierć, obyż choć w walce. Stoigniew przestrzegał go, by się ze sobą policzył. Nie powiedział jednak, jaka czeka go śmierć. Teraz Milik omal nie krzyczał, że nie chce. Ale mu już jeno wybór między hańbą a śmiercią. Zacisnął zęby i ruszył przodem, lękając się, że w ostatniej chwili nie potrafi się przemóc. Byłby biegł, gdyby wojewoda nie chwycił go za rękę, szepcząc:
- Podejść musimy niepostrzeżenie jak najbliżej, inaczej obaj darmo zbędziem żywota.
- A tak zbędę jeno ja - syknął Milik, ledwo panując nad sobą.
- Ale nie darmo. Ważne, by wieżę spalić, a czy wrócim obaj, jeden czy żaden - za jedno. To tylko w przyszłości pewne, że kiedyś umierać trzeba. Ale nikt nie wie, gdzie i kiedy kości złoży. A lękasz się, nic mi po tobie. Pójdę sam.
Milik miast odpowiedzi wyrwał rękę i ruszył. Umilkli, bo zbliżali się już do miejsca, gdzie za dnia stały straże. W zupełnej ciemności na tle dalekich ogni obozu majaczyła wieża. Posuwali się teraz niezmiernie wolno, by nie zaszeleściła gałązka czy nie stuknął potrącony kamień. Dokoła leżały rozrzucone głazy i belki, którymi Miłosław z machin usiłował dosięgnąć wieży. Zatrzymywali się co chwila, nasłuchując, czy jakiś ruch lub głos nie zdradzi obecności straży. Milik nie widział nic, ale Stoigniew musiał coś dostrzec, bo znowu chwycił go za rękę i skręcił ku rzeczce. Przed nimi ciemniejsza od otoczenia czerniła się rozpadlina wymyta przez spływające ku Ślęzy opadowe wody. Zsunęli się do niej i posuwali się teraz jeden za drugim, mijając wieżę. Zaczynały się nie stratowane zarośla, których pas dochodził, od wschodniej strony, na kilkadziesiąt kroków do machiny. Wspięli się z powrotem na równy już brzeg i Stoigniew szepnął:
- Bądź gotów. Idź, jakbyś był sam. O mnie nie myśl, jeno jak wieżę podpalić.
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Jak ciÄ™ zÅ‚apiÄ…, to znaczy, że oszukiwaÅ‚eÅ›. Jak nie, to znaczy, że posÅ‚użyÅ‚eÅ› siÄ™ odpowiedniÄ… taktykÄ….