Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
Kilka lampek przyczepionych do s³upów oÅ“wietla³o Å“rodkowe przejÅ“cie i robotnice nawijaj¹ce na rêcznym ko³owrotku przêdzê na szpulki. Ko³owrotki warcza³y sennie i sennie pochyla³y siê nad nimi robotnice, i sennie trzaska³o kilkanaÅ“cie czynnych warsztatów, które w ¿ó³tawym, s³abym Å“wietle lampek pal¹cych siê nad nimi podobne by³y do olbrzymich kokonów fantastycznie opl¹tanych w tysi¹czne w³ókna ró¿nokolorowe, w nieprzeliczone war-stwy przêdzy rozpiêtej w ró¿nych kierunkach; w Å“rodku tych kokonów niby jedwabniki poruszali siê robotnicy, tkaj¹c wzorzyste materia³y, pochylali siê automatycznie, jedn¹ rêk¹ przybijaj¹c p³ochê80, a drug¹, ruchem horyzontalnym, poci¹gaj¹c od góry sznur i przebieraj¹c równoczeÅ“nie nogami po peda³ach; czó³enka ze Å“wistem przelatywa³y wskroÅ“ pasem przêdzy niby ¿ó³te, d³ugie ¿uki i powraca³y t¹ sam¹ drog¹ z nu¿¹c¹ jednostajnoÅ“ci¹. Robotnicy byli starzy, spogl¹dali zagas³ymi oczami apatycznie na przechodz¹cego i tkali dalej równie¿ sennie i automatycznie. Trawiñski z przykroÅ“ci¹ przechodzi³ przez te na pó³ ¿ywe sale, z przykroÅ“ci¹ patrzy³ na agoniê rêcznego przemys³u, który z uporem szaleñców chcia³ walczyæ z tymi potworami, których olbrzymie cielska rozdrgane energi¹, hucz¹ce si³¹ niepokonan¹, widaæ by³o z okien tych sal. Pyta³ o Bauma; pokazywali mu ruchem rêki lub g³owy, nie odrywaj¹c siê od roboty, nie podnosz¹c nawet g³osu, jeÅ“li mówili; wszyscy poruszali siê jak senni, pó³martwi, obojêtni i smutni – smutkiem tych sal oÅ“lep³ych, cichych, umieraj¹cych, przez które przechodzi³ potykaj¹c siê w ciemnoÅ“ci o filary i o nieczynne warsztaty, o ludzi. Przeszed³ przez ca³e piêtro dwóch pawilonów i wszêdzie by³a ta sama pustka, nuda i sennoϾ. Trawiñskiego ze wzglêdu i na w³asne po³o¿enie ogarnia³ coraz wiêkszy smutek, traci³ zu-pe³nie wiarê w pomoc Bauma i szed³ z tym uczuciem, z jakim siê idzie do konaj¹cych – bo 116 fabryka, która kiedyÅ“ pracowa³a w 500 ludzi, porusza³a siê teraz tylko stoma i wydawa³a mu siê chorym, konaj¹cym organizmem, któremu nawet olbrzymie drzewa szumi¹ce za oknami zdawa³y siê Å“piewaæ hymn Å“mierci. Starego Bauma znalaz³ w trzecim pawilonie, wychodz¹cym na ulicê. Baum siedzia³ w ma³ym pokoiku przed biurkiem, zarzuconym stosem próbek towarów, pociêtych w d³ugie pasy. Przywitali siê w milczeniu. Stary Å“cisn¹³ mu mocno rêkê i podsun¹³ krzes³o. – Dawno pana nie widzia³em – zacz¹³ Baum. Usprawiedliwia³ siê k³opotami i zajêciami, mówi³ d³uga, a nie Å“mia³ przyst¹piæ do celu swoich odwiedzin, powstrzymywa³ go smutek fabryki, taki sam smutek wyryty na twarzy fabrykanta, który blade oczy zwraca³ bezwiednie na okno, przez które doskonale widaæ by³o fabrykê Müllera, b³yszcz¹c¹ wszystkimi oknami. Odpowiada³ krótko i czeka³ na wyjaÅ“nienie wizyty. Trawiñski to odczu³, bo przerywaj¹c jak¹œ opowieϾ, rzek³ krótko: – Przyszed³em do pana z proÅ“b¹ – zawo³a³ i odetchn¹³ nieco. – Proszê pana bardzo... s³ucham... Trawiñski szybko opowiedzia³ mu ca³e swoje po³o¿enie, ale o pomoc zawaha³ siê prosiæ, ujrzawszy surowe Å“ci¹gniêcie brwi i jakiÅ“ niechêtny wyraz oczów. – My wszyscy jeŸdzimy na tym wózku, oni nas jedz¹!... – mówi³ wolno wskazuj¹c na wielkie fabryki przez okno. – Czym panu mogê pomóc? – doda³. – Po¿yczk¹ albo ¿yrem na wekslach. – Ile? – Ostatecznie bez dziesiêciu tysiêcy rubli paϾ muszê – rzek³ cicho i wymijaj¹co, jakby obawiaj¹c siê g³oÅ“niejszym dŸwiêkiem sp³oszyæ ¿yczliwoϾ, jak¹ spostrzeg³ w oczach Bauma. – Ja gotówki nie mam, ale co bêdê móg³ zrobiæ, zrobiê panu. Daj mi pan weksle na tê sumê, a ja pokryjê do tej samej wysokoÅ“ci pañskie zobowi¹zanie. Trawiñski zerwa³ siê z krzes³a i zacz¹³ mu z uniesieniem dziêkowaæ. – Nie ma za co, panie Trawiñski, ja nic nie ryzykujê nawet, bo znam pana i pañski interes dobrze. Masz pan blankiety i wype³nij pan zaraz. Trawiñski by³ oszo³omiony, ten prawie nieprzewidziany ratunek wywróci³ go z równowagi, wype³nia³ blankiety wekslowe gor¹czkowo, ale co chwila podnosi³ g³owê znad papieru i patrzy³ na Bauma, który chodzi³ po kantorze, przystawa³ przy oknie i spogl¹da³ na £ódŸ jakimÅ“ têpym, srogim spojrzeniem. Mia³ przed oczyma ca³¹ czêœæ miasta; domy, fabryki, magazyny dziesi¹tkami tysiêcy okien patrzy³y w noc, a poza nimi porusza³y siê cienie robotników i maszyn, elektryczne Å“wiat³a wisia³y w ciemnym mglistym powietrzu, setki kominów majaczy³o w nocy i wyrzuca³o nieustannie smugi bia³ych dymów, które jak ob³ok przys³ania³y Å“wiat³a i kontury fabryk. Baum przygl¹da³ siê miastu i spacerowa³ na przemian z pochylon¹ naprzód such¹, koÅ“cist¹ twarz¹. By³ równie¿ wysoki, jak syn, tylko znacznie chudszy i ¿ywszy w ruchach. Nie lubi³ wiele mówiæ i zwykle najwa¿niejsze interesy za³atwia³ w kilku s³owach. By³ spokojny, cichy nawet, uleg³y ¿onie i dzieciom a¿ do s³aboÅ“ci nieraz, ale pomimo to mia³ swoje punkty, na których by³ nieugiêtym; jego uczynnoϾ by³a w £odzi przys³owiowa i niewyczerpana, a równoczeÅ“nie by³ sk¹pym w domu do dziwactwa. 117 – Jaki termin pan chce? – Jaki jest dla pana najwygodniejszy – powiedzia³ uchylaj¹c drzwi do sali s¹siedniej, w której wszystkie warsztaty by³y czynne. Zamkn¹³ drzwi, wsadzi³ rêce w kieszenie szarego, podbitego kutnerem kaftana i znowu przygl¹da³ siê miastu. Telefon zadzwoni³, by³o to jedyne wspó³czesne urz¹dzenie w jego fabryce. – To, do pana! Wo³a pan Borowiecki – rzek³ Baum. Trawiñski ze dziwieniem s³ucha³.
|
WÄ…tki
|