Jak cię złapią, to znaczy, że oszukiwałeś. Jak nie, to znaczy, że posłużyłeś się odpowiednią taktyką.
– Usiądźmy przy stoliku, a opowiem ci wystarczająco dużo, byś nabrał apetytu. VI Lokal mieścił się przy Dean Street, a staranny, złocony napis głosił: OŚRODEK TERAPEUTYCZNY W SOHO. Poza tym nic nie wskazywało, do czego służył. Wyglądał jak wszystkie inne lokale przy Dean Street, z tą tylko różnicą, że okna miał zamalowane zieloną farbą, o przyjemnym odcieniu, nie można więc było zajrzeć do środka. Warren otworzył drzwi i nie zobaczywszy nikogo, przeszedł do pokoju na zapleczu, w którym urządzono biuro. Przy biurku siedział rozgorączkowany, młody człowiek, przetrząsając szuflady, wyciągając wszystko i wykładając na wierzch stertę papierów. Na widok Warrena powiedział: – Gdzie się podziewałeś, Nick? Próbowałem cię złapać. Warren lustrował biurko. – W czym problem, Ben? – Nigdy byś mi nie uwierzył na słowo – odparł Ben Bryan, grzebiąc w papierach. – Będę musiał ci to pokazać. Gdzie to się podziało, do diabła? Warren zmiótł z krzesła stertę książek i usiadł. – Tylko spokojnie – powiedział. – Co nagle, to po diable. – Spokojnie? Poczekaj, aż sam zobaczysz. Nie będziesz taki spokojny jak teraz. – Bryan szperał dalej, rozrzucając papiery. – Może lepiej po prostu mi powiedz – zasugerował Warren. – No dobrze... nie, już mam. Czytaj! Warren rozłożył pojedynczą kartkę papieru. Zapisana na niej informacja była zwięzła i brutalnie jednoznaczna. – Wyrzucą cię?! – Warren czuł, jak wzbiera w nim gniew. – Nas wyrzucą? – Podniósł wzrok znad kartki. – Czy może tak po prostu wypowiedzieć nam dzierżawę? – Może – i zrobi to – odparł Bryan. – W umowie jest zapisana drobnym drukiem klauzula, której nasz adwokat nie zauważył, niech go szlag trafi. Warren wściekły, jak jeszcze nigdy w życiu, odezwał się zdławionym głosem: – Gdzieś pod tą kupą śmieci jest telefon – wydostań go. – To nic nie da – odparł Bryan. – Już z nim rozmawiałem. Mówi, że nie zdawał sobie sprawy, że z tego miejsca będą korzystać narkomani. Twierdzi, że inni najemcy się skarżą. Uważają, że cierpi na tym ich reputacja. – Boże Wszechmogący! – ryknął Warren. – Jeden ma nocny lokal ze strip-teasem, a drugi sklep porno. Na co się mogą uskarżać, do cholery?! Co za śmierdząca hipokryzja! – Stracimy naszych chłopców, Nick. Jeżeli nie będą mieli dokąd przychodzić, utracimy ich wszystkich. Ben Bryan był psychologiem, specjalistą w dziedzinie narkomanii. Wspólnie z Warrenem i kilkoma studentami medycyny założył Ośrodek Terapeutyczny w Soho, aby w ten sposób dotrzeć do narkomanów. Mogli oni porozmawiać tam z ludźmi, którzy rozumieli ich problemy, a wielu dostawało skierowanie do kliniki Warrena. Mieli miejsce, – w którym mogli się odprężyć, nie włócząc się po ulicach, higieniczne warunki do zrobienia zastrzyku przy użyciu wody destylowanej i aseptycznych strzykawek. – Znowu pójdą na ulicę – stwierdził Bryan. – Będą się szprycować w toaletach na Piccadilly, a gliniarze będą się za nimi uganiać po całym West Endzie. Warren skinął potakująco głową. – A potem nastąpi kolejna epidemia zapalenia wątroby. Dobry Boże, tego najmniej byśmy sobie życzyli. – Próbowałem znaleźć inne miejsce – tłumaczył Bryan. – Cały wczorajszy dzień spędziłem przy telefonie. Nasze kłopoty nikogo nie obchodzą. Wiadomości już się rozeszły i chyba jesteśmy na czarnej liście. A wiesz, że to musi być w tym rejonie. Warren nagle się przełamał. – I będzie – rzekł zdecydowanie. – Ben, co byś powiedział na naprawdę dobry lokal tutaj, w Soho? W pełni wyposażony, bez liczenia się z kosztami, nawet z krzątającą się służbą? – Zadowoliłbym się tym, co mamy teraz – odparł Bryan. Warren czuł, że ogarnia go podniecenie. – A ten twój pomysł, Ben, żeby zorganizować ośrodek grupowej terapii na zasadach samorządnej wspólnoty, takiej jak w Kalifornii? Co byś na to powiedział? – Odbiło ci? – zapytał Bryan. – Do tego potrzebny jest dom na wsi. Skąd wzięlibyśmy pieniądze? – Dostaniemy je – stwierdził z przekonaniem Warren. – Wydobądź ten telefon. Podjął decyzję i pozbył się wszelkich skrupułów. Zmęczyło go borykanie się z ludzką głupotą, której pojedynczym zaledwie przejawem były zastrzeżenia ograniczonego właściciela lokalu. Skoro mógł dopiąć swego tylko jako James Bond w pigułce, przedzierzgnie się w tę postać. Ale będzie to kosztowało Helliera kupę forsy. 3 Kiedy Warren zdołał się wreszcie przedrzeć przez kordon sekretarek, z których każda była ważniejsza i zgrabniejsza od poprzedniej, został wprowadzony do gabinetu Helliera przy Wardour Street. Trafił w końcu do świętego przybytku i Hellier przywitał go słowami: – Nie oczekiwałem właściwie pańskiej wizyty, doktorze. Przypuszczałem, że będę musiał pana szukać. Proszę usiąść. Warren natychmiast przeszedł do rzeczy. – Wspomniał pan o nieograniczonych funduszach, ale rozumiem, że była to tylko metafora. Na ile są nieograniczone? – Całkiem nieźle mi się powodzi – odparł Hellier z uśmiechem. – Ile panu potrzeba? – Dojdziemy do tego. Najpierw przedstawię problem w ogólnym zarysie, żeby miał pan pojęcie o jego rozmiarach. Kiedy to do pana dotrze, może się okazać, że dysponuje pan zbyt skromnymi zasobami. – Zobaczymy – odparł Hellier, uśmiechając się coraz szerzej. Warren położył teczkę. – Nie mylił się pan mówiąc, że posiadam specjalne informacje, ale ostrzegam, że nie jest tego wiele. Dwa nazwiska, jedno miejsce – reszta to tylko pogłoski. – Uśmiechnął się cierpko. – To nie zasady etyczne powstrzymywały mnie od pójścia na policję, tylko najzwyklejszy brak konkretnych faktów. – Pozostawmy na boku te trzy, o których pan wspomniał. Interesują mnie pogłoski. Na ich podstawie podejmowałem w życiu cholernie ważne decyzje, a jak już panu wspomniałem, płacami, żebym się przy tym nie mylił. Warren wzruszył ramionami. – To wszystko jest niezbyt jasne. Nasłuchałem się różnych rzeczy w Soho. Spędzam tam sporo czasu, głownie w West Endzie. Kręci się tam większość moich pacjentów. Nocne apteki na Piccadilly nie mają powodów do narzekań – dodał drwiąco. – Widziałem, jak ustawiają się w kolejce – stwierdził Hellier.
|
Wątki
|